wtorek, 31 marca 2009

reality sucks - the cure

Nie ma to jak zacząć nowego bloga od marudzenia na rzeczywistość. Truly.

Ostatnimi czasy nieco przegiąłem z szeroko pojmowaną intensywnością życia. Równanie nauka + zabawa + troszkę sportu w tym wieku (hehe) przestaje się równać 'wpytowości' a zaczyna 'ojezujazdycham'. Nawet nie chodzi o to, że z niedzieli na pon przespałem 16h straight (sic!), tylko że mój nastrój poleciał na łeb na szyję. Po doskonałym, trzydniowym zlocie we Wro w zeszłym tygodniu (pozdro all) nie spodziewałem się, że znowu tak szybko sięgnę poziomów niskodennych. Nie chcąc wszystkiego zwalać na pogodę (ale tak między bogiem a prawdą: to ma być wiosna? brrr), przestałem poszukiwać przyczyn, a zacząłem - lekarstwa.

No i znalazłem. Mam przynajmniej taką nadzieję. Skoro stare, dobre, męskie sposoby (zachlanie mordy w doborowym towarzystwie) nie działają, czas spróbować metod spoza standardowego wachlarza.

Krótko mówiąc: w piątek wybieram się na zakupy. Hell yeah. Wszystko za tym przemawia: kasa niby jest (kto powiedział, że student nie wyżyje na jednym posiłku dziennie?), chęci są, no i oglądając ostatnio w lustrze swój strój wyjściowy stwierdziłem, że cały nadaję się do wymiany. Schodzone buty, wytarte spodnie, wyblakła kurtka (kij z tym, i tak ją lubię), brakowało tylko szalika po kostki i limo pod okiem by dopełnić obrazu zasranej pseudobohemy rodem z Gołębiej.

Tak być nie może.

Także piątek równa się nalotowi na sklepy z ciuchami. Szlag mnie trafi, jeśli nie będą mieli czegoś dla mnie. A jak wiosenny rzut butów Timberlanda znowu będzie się zaczynał od +450zł, to autentycznie dam w mordę sprzedawcy i spalę im tę budę... a mój bojkot najlepszej firmy obuwniczej przedłuży się o kolejny rok. Pójdę do Chińczyka i kupię sobie trampki. Howgh.