piątek, 20 sierpnia 2010

Sekularyzacja krzyżem

Moje generalne wyjebanie na kwestie religijne sprawia, że czasem umykają mi ich najważniejsze aspekty. Przykład pierwszy z brzegu: ostatnia manifestacja przeciwników obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Na początku moje rozumowanie zawarło się w takim oto pięknym kręgu: meh > no zrobili flashmoba > niby fajnie, ale co z tego > meh.

Coś jednak nie dawało mi spokoju, coś krzyczało, że to jednak nie do końca tak. I dopiero dzisiaj, jadąc autobusem linii 114 w kierunku centrum (all hail Kraków), doznałem olśnienia: otóż była to pierwsza głośna manifestacja strony świeckiej, która miała na celu WYKLUCZENIE. Co prawda tylko religijnych oszołomów, ale zawsze - dotychczas wszelkie akcje sił sekularyzacji miały na celu integrację: a to ateistów, a to homoseksualistów (o żadnych paradach pro-choice nie słyszałem). To część katolicko-narodowa dotychczas miała monopol na wykluczenie religijne, moralne i społeczne wszystkich, którzy nie realizowali archetypu Prawdziwego Polaka (czyt. wszystkich, którzy z jakichś powodów jej się nie podobali).



Tymczasem tutaj sytuacja wreszcie się odwróciła! Tym razem w roli odrzuconych znalazły się siły drugiego obozu. Fuck yeah, about time I say! Z niekłamaną przyjemnością patrzę, jak najtęższe mózgi katolickiej konserwy łamią sobie głowy nad nową rzeczywistością (ludzie, dla których krzyż nie należy do sfery sacrum? łojezusicku!) i już próbują uciekać w świetlaną przeszłość.

A ja mówię: wcześniej czy później musiało do tego dojść. Bowiem właśnie do gry wchodzi pokolenie, dla którego Kościół w IIIRP nie zrobił nic. Albo nawet mniej niż nic: próbował narzucać swoje zasady, wymogi i uprzedzenia w zamian oferując coś - z mojego punktu widzenia - zupełnie bezwartościowego. To nie jest tak, że moje odejście od Świętej Matki Kościoła zostało spowodowane przez jakąś straszliwą traumę, nie: jeśli obecnie miałbym określić religię w instytucjonalnym wydaniu polskim, to jest ona fucking useless. Nie jeżdżę w łyżwach na rowerze, nie piję ciepłego piwa, nie chodzę do kościoła. Proste.

Aha, no i najważniejsze: dotychczas o swojej rezygnacji z Wyznacznika Polskości zawsze mówiłem 'ja', 'mnie', 'moim'. Po warszawskiej manifestacji wreszcie mogę zacząć mówić 'my', 'nas', 'nasze'. Całkiem przyjemna zmiana, nie ukrywam.

środa, 4 sierpnia 2010

Anarchy unplugged

Pewnie wyjdę na sługusa zgniłego systemu, ale zawsze pewnym niepokojem napawał mnie luz z jakim powszechnie traktowane są idee anarchizmu.

Wiadomo o co chodzi, od Rejtana i Św. Stanisława po fuck the system, V4Vendetta i RATM. Koszulki z Che? Spoko. Alterglobaliści pikietujący zebrania G8 czy WTO? Pewnie. Naomi Klein i pieprzyć bezduszny kapitalizm? No jasne. Wolność, równość, braterstwo. Peace & love.

I super, i wszyscy się cieszą. Tyle, że to wyobrażenie anarchizmu nie ma żadnego związku z rzeczywistością, podobnie jak teoretyczne postulaty Bakunina czy Sorela.

Na szczęście wczoraj można było zobaczyć, jak naprawdę wygląda wprowadzanie anarchizmu w czyn: oto niewielka grupa ludzi, opierająca swe fundamentalistyczne przekonania o czysto arbitralne podstawy, wykrawa swą sferę "wolności" godząc w wolność innych - i reaguje agresją na próby ukrócenia tego procederu.



Szkoda tylko, że w mediach nazywa się ich "wykluczonymi", "dewotami", "pokrzywdzonymi", "zamachowcami", "oszustami" albo po prostu "tłumem."

Bo to przecież są anarchiści. Ci jedyni prawdziwi.