środa, 29 kwietnia 2009

Spot PiS, reklama Palikota

Nie chciałem by notki na tym blogu pojawiały się z częstotliwością strzałów z karabinu maszynowego, ale co zrobić, gdy jest tyle tematów które aż proszą się o skomentowanie? Dzisiaj na tapetę wezmę nowe spoty PiS-u, które zasługują na ciepłe, żołnierskie słowa pochwały. Zdecydowanie.

Pal licho pierwszy z nich, który był tak zły, że zajął się nim sąd, oskarżając o zaniżanie standardów reklamy politycznej... Zaraz, było niby inaczej? Doesn't matter. Wpisywał się w ostatnio obraną przez PiS strategię 'chorągiewki na wietrze', wygląda na to, że polityka miłości odwzajemnionej skończyła się na dobre.

Bardziej zaszokował mnie drugi spot, ten o Kalipocie. Przecierałem oczy ze zdumienia - jeżeli wewnątrz PiS działa siatka sabotażystów, to właśnie ta reklamówka jest koronnym dowodem jej istnienia. To nie-mo-żli-we by autorzy nie widzieli, to woda na młyn dla tego kolesia. Jak prywatnie mam dość (eufemism warning!) mieszane uczucia (/ew!) dotyczące pana Lipokata, tak nie mogę oddać pokłonu jego umiejętnościom PiaRowym. Każdy inny polityk odstawiający takie numery jakimi on może się poszczycić, już dawno byłby skreślony przez społeczeństwo (casus Kurskiego).

Pokilat jest chyba pierwszym u nas przypadkiem połączenia self-made mana i politycznego celebryty. To typowy na Zachodzie przypadek attention whore, karmiącej się publicznym zainteresowaniem zgodnie z zasadą 'nieważne czy dobrze czy źle, byle po nazwisku'. Jeśli utrzyma ten poziom zagrywek, PiS dalej będzie się dostosowywać do jego kopania po goleniach, nie zrobi żadnej poważniejszej wtopy umiejętnie balansując na granicy powagi, absurdu i groteski - to całkiem możliwe, że historia zapamięta go jaka nowożytnego Stańczyka.

Ale, jak mówię, tylko cienka czerwona linia dzieli go od bycia po prostu błaznem . Reakcja zainteresowanego bardzo odpowiednia... tyle, że całokształt to robota sapera. Ja coś czuję, że wkrótce Kolipat przegnie i popełni jakieś publiczne samobójstwo - a wtedy już nic mu nie pomoże, nawet historia nie osądzi, bo zostanie usunięty w mroki niepamięci. Ale tymczasem niech trwa bal! PiS wykupił miejsca na scenie i cały pierwszy, nomen omen, rząd.

Co ciekawe, ilekroć wpadam na jakiekolwiek komentarze dotyczące tych spotów, to nigdy nie wypowiadają się medioznawcy czy socjologowie, tylko osoby niezwiązane bezpośrednio z tematami reklamowymi czy kreowaniem mass mediów. Interesujące... Czyżby spisek?

Temat oddziaływania mediów na opinie i nastroje społeczeństwa jest głęboki jak rzeka. Samospełniające się proroctwa (czy faktycznie mamy kryzys czy to tylko wymysł dziennikarzy, panie dzieju?), przemilczanie tematów i skupianie się na zastępczych, kreowanie wizji świata... Konstruktywiści byliby zachwyceni. Problemem jest to - przynajmniej w Polsce, ale patrząc na kampanię prezydencką w USA, kolesie zza wody mają ten sam problem - że punkt siedzenia określa punkt widzenia. Dzisiaj każda sprawa ma swój wymiar polityczny (to chyba spuścizna PRL-u, tam też Władza miała mieć na wszystko baczenie), a wśród komentatorów wydarzeń ciężko znaleźć osoby, które nie zajęłyby już stanowiska wobec rządu i opozycji.
Tak naprawdę odnoszę wrażenie, że z politycznego punktu widzenia dzisiejsze społeczeństwo polskie dzieli się na trzy obozy: proPiS, antyPiS (wbrew pozorom to nie są platformersi, duża część społeczeństwa poparłaby dowolną kompromisową partię przeciwko PiSowi) oraz największy z nich, people who don't give a fuck. Niestety, wygląda na to, że dziennikarze i publicyści - chcąc, nie chcąc - rekrutują się tylko z pierwszych dwóch.
Sprawia to, że rzetelna analiza jest w gruncie rzeczy niemożliwa. Dla proPiSowców Palikot to gnida, a reklamówka o nim mówi samą prawdę. AntyPiSowcy widzą w nim lisa Witalisa lub boskiego prostaczka, w każdym razie osobnika krzyczącego 'król jest nagi' i mającego często rację; w dodatku niezwiązanego z PO, gdyż jego wizerunek tak daleko odbiega od tego kreowanego przez Tuska&co., że nie sposób ich ze sobą zestawić.
Jak odbierają go osoby interesujące się polityką w sposób czysto, bo ja wiem, rozrywkowy? Nie chodzi mi o akademików, a o ludzi, którzy najpierw martwią się tym co do garnka włożyć, a do polityki podchodzą na zasadzie 'i tak istnieje tylko jedna partia: Teraz Kurwa My.'
Cóż, pewnie nie dają faka. Idzie zrozumieć.

Ta dygresja potrzebna mi była po to, żeby wskazać, że obóz osób generalnie olewających polityczną nadbudowę powinien się zmniejszać. W końcu docierają do nich tylko przekazy pisane przez osoby posiadające już jakieś mniej lub bardziej silne przekonania. Nawet jeśli założymy sytuację idealną i dziennikarze będą się silić na obiektywność (co czasem robią, z marnym skutkiem - patrz Dziennik), to i tak casus intersubiektywizmu ich dopadnie.
Krótko mówiąc przegrana sprawa? Grozi nam totalna inkluzja polityczna, napędzana machiną mediów?

A jednak nie. Z dwóch prostych przyczyn, o których często zapominają prawicowi publicyści, pisząc o 'lewicowym praniu mózgu' i 'michnikowskich ćwierćinteligentach'.
Pierwsza, wynikająca z samego założenia: twój świat nie jest moim światem, nie musimy rozumować dokładnie po tych samych liniach. O tym często zapominają radykałowie, zarówno z lewej jak i prawej strony, rozciągając swój światopogląd na całokształt społeczeństwa.
Druga kwestia to pewne empirycznie dowiedzione teorie dotyczące możliwości poznawczych każdego człowieka. W badaniu na pytanie 'czy czujesz, że media tobą manipulują' circa 4/5 odpowiedziało NIE. Znowu na pytanie 'czy czujesz, że media manipulują społeczeństwem' jakieś 60-70% odpowiedziało TAK.

Something's seriously screwed up, huh?

Cóż, zwie się to hipotezami efektu, odpowiednio, trzeciej i pierwszej osoby. Pierwsza twierdzi, że ludzie przeceniają wpływ przekazów medialnych na innych, druga - że nie doceniają wpływu na siebie. Idąc ad absurdum można z tego wywieść, że jedynymi osobami zmanipulowanymi przez media są osoby odpowiedzialne za kreowanie mediów ;p

Oczywiście kpię sobie, ale odnoszę jakieś tam wrażenie, że dziś każda sprawa i wydarzenie gospodarcze, moralne, społeczne, religijne; wypadki losowe, biurokracja, imprezy kulturalne i sportowe; naprawdę cokolwiek - ma wymiar polityczny. A dziennikarze, którzy powinni pomagać społeczeństwu w wyrabianiu powszechnie uznanej prawdy, tylko pogarszają sytuację.
Aaa, no tak, bo oni tak naprawdę szukają i opisują Prawdy.
A potem się jedni z drugimi dziwią, że ludziom nie chce się iść do urn. No cóż, skoro polityka jest obecna w naszym życiu 24/7, to chyba nic dziwnego, że ludzie postanawiają sobie wziąć od niej wolne akurat w jeden z nielicznych dni, gdy naprawdę mogą mieć od niej spokój. W dzień głosowania. To zbiorowe, oddolne fakjuol wymierzone w polityków, tyle tylko, że dopinguje ich do jeszcze bardziej wzmożonej pracy.

Najśmieszniejsze jest to, że znowu każda odgórna próba pozbycia się choć odrobiny polityki z życia publicznego będzie w gruncie rzeczy będzie miała efekt odwrotny do zamierzonego, na zasadzie taktyki 'nie myśl o słoniu'.

Jeśli ktoś wymyśli wyjście z tej patowej sytuacji to ma niezłe zadatki... by zostać politykiem.

edit: no i jak tu nie kochać PiS? Ledwie co zdążyłem opisać dwa spoty, oni wypuszczają trzeci. I begin to see a pattern here. I mówię tutaj raczej o stylu i przesłaniu: postraszmy, wytknijmy, skrytykujmy. Co prawda w ostatnim wreszcie zaczyna być coś pozytywnego o PiS, a nie tylko złego o PO, ale mleczko już się rozlało.
Przede wszystkim zastanawiam się ciągle do kogo są skierowane te spoty. Do wyborców PO? Zapewne tak, pytanie tylko czy zniechęcenie (jeśli się w ogóle uda) wyborców do PO zagwarantuje zwycięstwo PiS. Najprawdopodobniej ci przekonani przez spoty partii Kaczyńskiego i nie głosujący jednocześnie na PiS we wcześniejszych wyborach (są tacy?) po prostu nie pójdą do urn.
Może więc kampania skierowana jest do zwolenników PiS? To też możliwe, z tym, że przecież ich nie trzeba już przekonywać - wszyscy, którzy obecnie pozostali przy partii Kaczyńskiego to osoby autentycznie przekonane o słuszności jej linii politycznej bądź/i widzący wilcze oczy Tuska.

Cały obecny problem PiS polega na tym, że swoimi poprzednimi działaniami spowodował dużą polaryzację społeczeństwa. W chwili obecnej tylko garstka osób głosująca na inne opcje w ogóle rozważałoby przejście do obozu PiS. Całkiem więc możliwe, że jedyną opcją jest negatywna kampania, w zamierzeniach zmniejszająca odsetek ludzi głosujących na PO w przyszłych wyborach. Pytanie tylko czy a) to wystarczy PiS do odzyskania władzy i b) czy przypadkiem, na zasadzie 'gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta' najlepiej na tym wyjdzie lewica.
Sądząc po działaniach spin doktorów PiSu odpowiedzi mają się odpowiednio 'tak' i 'nie'. Ja sam wcale nie byłbym do tego przekonany, w gruncie rzeczy wydaje mi się, że obecne medialne natarcie zda się psu na budę (do wyborów jeszcze sporo czasu), a całkiem możliwe że nastąpi nawet efekt bumerangu.
Wcale też nie wykluczałbym kwestii redukcji dysonansu ludzi głosujących wcześniej na PO. To może być duża 'tajna siła' stojąca za PO i trzymająca wyborców w ich obozie.
Dla tych, którzy nie wiedzą o co biega, wyjaśniam: to ludzki mechanizm sprawiający, że dostosowujemy przekonania do działań pierwotnie z nimi niezgodnych (zgadza się, nie odwrotnie!). Przykład - osoba głosująca w poprzednich wyborach na PO tylko po to by odsunąć PiS od władzy będzie dużo bardziej skłonna patrzeć na pozytywne, a nie negatywne aspekty rządów Tuska&co. To prosty mechanizm, człowiek po prostu nie może sobie pozwolić by jego celoworacjonalne działania nie były uzasadnione w wystarczająco mocny sposób.

Żeby nie było za słodko: chwilowo nie ma co wyrokować. Do realnego rozpoczęcia kampanii jeszcze sporo czasu, ale miło widzieć, że już zaczyna się robić ciekawie.

edit2: łożeszkufa, jeśli Piotr Semka (człowiek, który sam robi za desygnat konserwatyzmu oraz zazwyczaj wali w PO i liberalizm jak w bęben) prostuje informacje zawarte w spotach PiS, to znaczy, że ktoś naprawdę odwalił fuszerkę.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Praczetyzacja

Żem se kupił Praczeta. Książkę jego, znaczy się. Nieszczególnie nową, ale za to ze Świata Dysku i po angielsku. Feet of Clay, zwie się. I wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że przed tygodniem pochłonąłem 'Men at Arms', dwa tygodnie temu 'Guards! Guards!', a miesiąc - 'Going Postal'. Teraz poluję na Jingo! i The Fifth Elephant.

I to mówi człowiek, który nie tak dawno (przed kilkoma laty, doh) twierdził, że Praczet go najzwyczajniej w świecie nudzi. No tak, jasne. Znowu wychodzi, że wszystko jest względne, a odbiór dowolnego dzieła jest bardzo zależny od oczekiwań.
Moim problemem było to, że swoją znajomość z Praczetem zacząłem od powieści należących do wczesnego okresu. Jak wie każdy amator pisarstwa tego pana, twórczość dzieli się na dwa okresy. Wczesny - gdy całokształt był przede wszystkim humorystyczno-groteskowy; oraz późny - gdy powieści zaczęły być bardziej doprawione gorzką ironią, pokazujące nasz świat w krzywym zwierciadle.
Przejście między jednym a drugim nie okazało się bezbolesne. Krótko mówiąc odbiłem się niczym piłeczka.

Wygląda na to, że dopiero teraz, gdy mojego zainteresowania objęły tematy okołosocjologiczne, mogę docenić 'późnego' Praczeta. Ten facet ma niesamowitą zdolność wykrojenia pewnych (mniej lub bardziej charakterystycznych) cech społeczeństwa i rozdęcia ich do rozmiarów, dzięki którym czytelnik uświadamia sobie jak głęboko jest wkopany w rzeczywistość społeczną. Biurokracja? Proszę bardzo, Gildia Złodziei w Ankh-Morpork płaci podatki i napadniętym osobom zostawia pokwitowania. Różnice kulturowe? XXXX, kontynent tak suchy, że ludzie piją tam piwo z powodu braku wody, ale poza tym to spoko, koleś. Równouprawnienie? Osobniki z Campaign for the Equal Heights robią doskonałą, no, robotę.

A właśnie, kwestia języka. Nie chcąc niczego ujmować panu Cholewie (tłumaczowi), Praczeta należy czytać po angielsku. To po prostu pasuje do jego prozy. Z dwóch powodów - jego absurdalne opisy i cięte dialogi są czasami po prostu nieprzetłumaczalne. Już nie wspominam o tak prostych tekstach, jak przyśpiewki krasnoludów typu 'I mine in my mine and whats mine is mine' . Tu chodzi o rzeczy typu dialogu sierżanta Colona i posterunkowego Nobbsa, który właśnie się dowiedział, że jest szlachcicem i rozważa możliwość sprzedaży swego tytułu:
- Posh folks would be fallin over themselves for it.
- Sell m' birthright for a spot of massage, right?
- It's a pot of message.
- It's a mess of pottage.
- Hah! Well I tell you, some thing can't be sole. Hah!

Totalna rzeź, przecież to jest nieprzekładalne. Już nawet nie wspominam o wielkim, wyjącym napisie 'Biblical allusion here', który unosi się gdzieś nad tym kawałkiem tekstu. Tłumacząc trzeba albo kombinować i naginać sens albo opuścić dowcip. Hard call.

Drugi powód jest mniej oczywisty: jakkolwiek Pratchett może wytykać absurdy rzeczywistości, wciąż pozostaje nieodrodnym synem angielskiej middle class! Po prostu nie wypada czytać go w innym języku...

No i jest jeszcze trzeci powód, ale dość subiektywny: po angielsku Pratchett ma lepszy feel.

Having said that, mam zamiar ominąć 'Thief of Time'. Zen i odgłos wydawany przez kolor żółty ciągle pozostają poza sferą moich zainteresowań. Mu!

czwartek, 23 kwietnia 2009

April meself

Note to myself: półmetki powinny być co drugi tydzień. Dwa i pół roczku soc przeleciało jak z bicza strzelił, a imprezka okolicznościowa dorównała oczekiwaniom. Za temat wybraliśmy wiejskie wesele i było prawdziwie profesjonalnie: pochód pięknych druhen, ksiądz i jego ministrant, trzy młode pary, onkel vrom ze hamerica, przebojowy wodzirej, człowiek przebrany za człowieka w dredach (inside joke) i mnóstwo doskonałej zabawy. Nie ma co się rozpisywać, kolejna party do której będzie się równać te, które dopiero nadejdą.


Na zdjęciu: a'Sia, kuzyneczka z Ameryki, Doda, wschodząca gwiazda polskiej telewizji, no i last but not least mła: skromny rezydent Wołomina na południową Polskę ;)



Z innych wieści - zapisałem się do Sekcji Medialnej KNSS i dzisiaj nastąpi pierwszy test: półformalne spotkanko z byłymi koordynatorami Sekcji. Jako jeden ze 'świeżaków' jestem jednym z odpowiedzialnych za powodzenie całej akcji. Nie sądzę, by coś mogło pójść źle (oh rly?), ale wiadomo jak to bywa. W każdym razie jeśli notki przestaną się ukazywać, to będzie oznaczało, że Ilonka (obecny koordynator) odgryzła mi głowę.
Well, that could be funny, too.


Profesjonalne i ascetyczne logo zawdzięczam Maniekowi (MNQ - link obok). Skoro już tu przypadkiem zajrzałeś, to możesz wpaść też na jego bloga i poczytać co ma do powiedzenia (ew. pooglądać fajne laski). Ale nie musisz, i tak ma u mnie czteropak, więc mu wystarczy ;)

Okazje związane z datą 23.04 (useless fact): fajnie widzieć, że jakiś kraj zdobył tego dnia niepodległość: Conch Republic Independence Celebration (Key West, Florida) - April 23

sobota, 18 kwietnia 2009

Mitologia Łysiaka czyli jak nie zostałem prawicowcem

Ostatnio, nieco na zasadzie 'trzeba znać wroga' kupiłem sobie nowego Łysiaka. Co książka zawiera nietrudno zgadnąć - dostaje się generalnie ujętej lewicy, jej manipulowaniu mediami, części solidarnościowców i Okrągłemu, kreowaniu autorytetów, kolesiostwie czyli Gazecie i Michnikowi oraz jego bandzie pomagierów i podnóżków. Autor odbrązawia demokrację, pokolenie '68, tępi feminizm, Unię, lewactwo, liberalizm i rozwiązłość, wynosząc na piedestał konserwatywno-prawicowe Prawdy Absolutne.
I wszystko byłoby super, gdyby tylko nie fakt, że w swoich wywodach posługuje się tymi samymi chwytami manipulatorskimi, co osoby i media, które wskazuje palcem. Nie mi rozstrzygać czy to fair i czy cel uświęca środki, ale czasem aż w oczy kole. By zbytnio się nie rozwodzić, jedynie najbardziej jaskrawe przykłady.

Dwa najczęściej stosowane przez Łysiaka triki to supozycje (czyli podawanie opinii za fakty) oraz coś, co chyba najlepiej określić jako dobieranie faktów pod teorię połączone z double standards (pierwszy z brzegu przykład: w tekście gazeta Angora jest określana jako lewicowa [btw. jak można tak określić gazetę drukującą felietony Mikkego?] - czyli w słowniku Łysiaka kłamliwa i manipulatorska - by potem spokojnie podawane były z niej passusy potwierdzające inne tezy; w momencie gdy autor rozważa kreowanie autorytetów wali w lewicowe pseudoautorytety jak w bęben, a o takim Zybertowiczu ani piśnie).

Inne sofizmaty chętnie stosowane w książce to chociażby:
- argumenty ad personam (Łysiak wścieka się gdy jego autorytety są określane chociażby jako 'alkoholicy' czy 'pętacy' natomiast nie ma kłopotów z wyzywaniem innych od 'obłudników', 'terrorystów', 'chamów' czy pastwieniem się nad życiem seksualnym Lisa lub 'paraapoplektycznym pluciu Bartoszewskiego'. Aaa, bo jak ktoś tak mówi to są ataki i pomówienia a jak Łysiak to tylko fakty. Doh.
- argumenty ad populum (do tłumu) - czyli wskazanie na jakiś aspekt sprawy nieistotny dla tematu, ale wywołujący emocje u bezkrytycznych czytelników (tutaj doskonałym przykładem jest pojawienie się - a jakże - lóż masońskich i rad żydowskich, ale o tem potem)
- petitio principii (założenie jako dowód) - piekielnie częste, duża część książki opiera się na argumentach typu 'liberalizm jest zły bo nie można relatywizować moralności' itp.)
- argumenty ad verecundiam (do poważania) - nieprawne powołanie się na autorytet, autor nie raz i nie dwa cytuje Herberta czy Napoleona. Jaki rozsądny człowiek by się nie zgodził z takimi tuzami historii?
- symplifikacja wartości - krótka piłka. Większość tego co prawicowe jest dobre, wszystko co lewicowe złe. Mechanizm bardzo prosty, potem już nawet nie trzeba pisać 'kłamliwa GW', wystarczy samo 'GW'.
- emocjonalizacja - gdy Łysiak pisze o rzeczach mu bliskich, to zawsze one są 'zagrożone', 'niepewne' a wokół jest mnóstwo sił, które próbują je wyplenić. Któż nie stanąłby w obronie takich wartości jak polskość i tożsamość?
- last but not least, ciągłe wykorzystywanie perswazyjnych elementów języka. Pełno tu tego, do wyboru, do koloru: wzmacniające, osłabiające, wyrażające postawy wolicjonalne, słownictwo ekspresywne, kwantyfikatory... take your pick.

Dodać do tego można jeszcze kłamstwo (bo nie wierzę, że ignorancję) w pewnych sprawach, gdy chociażby zasada doboru naturalnego teorii ewolucji zostaje podsumowana przez słówko 'przypadek'. Naughty naughty.

Wszystko to nieco mnie smuci, gdyż Łysiak - w przeciwieństwie do innych popularnych prawicowych publicystów pokroju Ziemkiewicza czy JKM - jest prawdziwym erudytą. Pod tym względem kasuje prawdopodobnie każdego innego zaangażowanego pisarza z Polski, bez względu czy mowa o prawej czy lewej stronie. Dodatkowo wyjątkowo dobrze się go czyta i widać (nawet gdyby tego samochwalczo nie przyznał na początku ;) ), że albo faktycznie nad tekstem intensywnie pracuje... albo kłamie i ma pióro godne najlepszych pisarzy. Ponadto spośród innych prawicowych gryzmoleńców wyróżnia go jedna cecha - pewna doza dystansu do siebie i własnej twórczości. Myślę, że nie miałbym obiekcji, by się z nim napić kolejkę albo i dwie ;]

Oczywiście, dystansu Łysiak nie posiada względem swoich przekonań. Zastanawia mnie, czy w ogóle jest możliwe, by prawicowiec mógł choć na chwilę wziąć w nawias swe poglądy i spojrzeć na nie niejako 'spoza'. Łysiak powiedziałby, naturalnie, że nie, bo wtedy byłby zafajdanym lewakiem, nie prawdziwym bojownikiem o Prawdę. Mnie samemu wydaje się to niemożliwe, przynajmniej w Polsce, gdzie prawica nieodmiennie kojarzy się z katolicyzmem, a przynajmniej z takową moralnością i zestawem postaw.
Tak naprawdę prawicowość w wydaniu Łysiakowskim wydaje mi się godną poklasku - aczkolwiek z góry skazaną na niepowodzenie - pogonią za prostym światem. Gdzie 'dobrzy' są Dobrzy, a 'źli' Źli. Gdzie jest tylko czerń i biel, bez odcieni szarości. Gdzie Niemcy i Rosja to Wrogowie, nie rywale; gdzie lewica to manipulatorzy i nędznicy, nie osoby o innym światopoglądzie; gdzie nowoczesne trendy muszą oznaczać degrengoladę moralną i gdzie Polskę tworzy się na zasadzie odrzucenia wszystkiego co niepolskie.

I tu właśnie tkwi sedno sprawy i jednocześnie przyczyna, dla której nie będzie mi dane nigdy zostać prawicowcem: jako socjolog-wannabe widzę, że jest inaczej. Prawica mówi, że istnieje tylko jedna Prawda. Popularne porzekadła - że są trzy prawdy albo prawda jest jak dupa. Mnie tymczasem wydaje się, że liczba prawd przypadająca na samą jednostkę jest daleko większa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. To jak pizzeria: każdy dobiera sobie swój zestaw 'prawd' spośród wszystkich mu oferowanych.
Tu leży pies pogrzebany, bo czasami prawdy zachodzą na siebie i wzajemnie wykluczają. Niegrzecznie z ich strony, prawda? Ale wystarczy spojrzeć na taki przykład: 'Wałęsa był współpracownikiem SB i jest godny najwyższej pogardy' oraz 'Polska potrzebuje mitu narodowego dotyczącego upadku PRL'. Która z tych prawd jest prawdziwsza? Każdemu przyjdzie rozstrzygnąć samemu. Uznajesz obie? No to sory, w oczach Łysiaka jesteś relatywistą, a więc równie dobrze możesz iść sobie kupić serniczka z rodzynkami. Nic tu po tobie.
Inny mój prywatny kłopot z Jedyną Prawdą polega na nieuznawaniu hasełka 'Prawda nas wyzwoli'. Co prawda tej tezy nie ma u Łysiaka wyłożonej explicite (przynajmniej w tej książce), aczkolwiek jest ona widoczna niczym księżyc w pełni podczas bezchmurnej nocy na szczycie Giewontu i to bez alkoholu. A IMHO - to cholerny oksymoron jest. Jeśli faktycznie istnieje ta jedyna, idealna prawda, to oznaczałoby, że mamy tylko jedną drogę do wyboru, bo wszystkie inne to kłamstwa. Zero wolnej woli, zero własnego myślenia, zero inicjatywy - jest Prawda.
Jedyna Prawda wydaje mi się być niczym łagr. Albo nawet gorzej, tam przynajmniej można było zacząć strajk głodowy.

Jest jeszcze jeden aspekt, który warto poruszyć. Chodzi mianowicie o wielką przepaść jakościową między rozdziałami, gdzie Łysiak dowala pojedynczym osobom, a tymi, gdzie zajmuje się szerokimi kwestiami społecznymi.
Tam, gdzie na obrzucani błotem są 'bohaterowie' lewicy (Wałęsa, Geremek, Bartoszewski, Wajda, Lis, Kapuściński et consortes) autor autentycznie sięga bruku i wpada w autoparodię. Widać, że nie cofnie się przed niczym, by tylko pogrążyć danego delikwenta. Wychodzi to dość żałośnie, zupełnie jakby Łysiak miał do powyższych jakieś osobiste urazy.
Natomiast w chwili, gdy przechodzi do takich spraw jak upadek moralności, wypaczenia demokracji, zanik europejskiego ducha, nagle stwierdzić można, że Łysiak to bystry obserwator rzeczywistości, obdarzony zmysłem badacza na dodatek. Niestety, wszystko to się sypie w chwili, gdy z diagnozy przechodzimy do przyczyn (wszystko wina lewicy i lewactwa) oraz wniosków (wszystko zostanie uzdrowione, gdy wyeliminuje się lewicę i lewactwo). To tak jakby przyjść do doktora z grypą, którą on doskonale zdiagnozuje... po czym za powód zarażenia poda porwanie przez UFO, a jako terapię - amputację nogi. Tak się po prostu nie da - gdy wciskamy każdą sprawę w ten sam garniturek (formę) to nie ma co się dziwić, że na niektórych źle leży, a na innych przyciasny.
Co ciekawe, wbrew swemu koledze po piórze JKM, Łysiak nie ma kłopotów z cytowaniem socjologów. Naturalnie trafiają się tylko sądy ewaluacyjne, no i nietrudno się domyślić podług jakiego klucza ich dobiera (witamy panów Giddensa i Huntingtona). No, ale zawsze to jakiś postęp - może kiedyś i mój ulubiony klaun prawicy JKM przekona się do socjologii i wynajmie jakiegoś zioma, który wytłumaczy mu, dlaczego 'głosuje na niego tylko 200k ludzi choć chciałoby dwa miliony.'
Ciągnąc wątek łysiakowych wywodów n/t społeczne: wreszcie zrozumiałem, dlaczego jest taki popularny! Co prawda nikogo nowego nie przekona, ale jeśli się z nim zgadzasz podczas lektury, to jest naprawdę świetnie! Tak było w chwili, gdy zaczął jeździć po hipisach, wojującym feminiźmie czy dołożył temu pieprzonemu pedofilowi Cohn-Benditowi. 'Ojej, taki inteligentny, oczytany człowiek i ma takie same poglądy jak ja!' Sama radość! Nie ironizuję w tej chwili - naprawdę, gdy czyta się to wszystko JUŻ mając takie same poglądy jak autor to nijak nie idzie popaść w błogi stan samozadowolenia. Bo tu mądrym cytacikiem zaskoczy, a tam ładnie paluszkiem zdrajców wskaże.

Sprawa ostatnia, która przyszła mi do głowy w chwili gdy zobaczyłem, że autor wspomina o żydowsko-masońskich spiskach: czy on sam sobie nie uświadamia, że może być ich częścią? Przecież jeśli to są tacy łebscy ludzie, żeby panować nad światem (IMHO taka banda już po miesiącu by się kłóciła jaki jest dzień tygodnia, a nie jak sterować Boeingiem za pomocą Margaret Thatcher sterowanej przez Nadleśnictwo Podlaskie) to przecież i Łysiakiem mogą manipulować! Aaa, nie mogą, bo on ma własne poglądy, więc nie może dać się zmanipulować, więc ma własne poglądy, koło się zamyka. Szczególnie, że Łysiak autorytetów nie ma, wiadomości czerpie tylko z zaufanych źródeł, więc jakiejkolwiek szansy zarażenia się lewacką socjotechniką - brak.
A przecież już nie od dziś wiadomo, że najważniejsze to jest mieć WYBÓR. Toteż te żydomasońskie loże stworzyły lewicę - która zaprzecza ich istnieniu; oraz prawicę - która formalnie próbuje walczyć z Układem, także światowym. No ale jak tu walczyć, gdy się jest sterowanym? Cudze gadanie przecież nie boli (przeciętny człowiek powie: ach, jesteśmy sterowani przez światowy spisek, mam nadzieję, że rząd coś z tym zrobi, dzieci siadajcie do kolacji), a i popkultura potwierdza tę tezę - nigdy nie słyszeliśmy o jakimkolwiek rozbiciu siatki masonów (co musiałoby pociągnąć za sobą nieuchronny upadek libertyńskich cywilizacji, he he). Tak samo nie ma dowodów na ich istnienie, ale przecież właśnie brak dowodów jest najlepszym dowodem.
DOH.

Żarty żartami, ale jeśli osoba uważana za czołowego reprezentanta myśli prawicowej nie potrafi stworzyć niczego ponad dobry paszkwil, to mam pewne obawy co realnego potencjału całej sceny. Marzy mi się jakaś prawicowa analiza polskiej rzeczywistości, ale taka w amerykańskim stylu - gdzie praktyka zostaje przedłożona nad ideały, a cel nie przesłania większości pola widzenia.
U Łysiaka nie co na to liczyć.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Mr. Samael, welcome to Mediocrity, pop. MILLIONS and rising

Istnieje niewiele zespołów, o których warto pisać. Wygląda na to, że nawet w muzyce panuje rozkład normalny. Niewiele świetnych, niewiele tragicznych i całe morze przeciętności.
Oczywiście to rzecz subiektywna, a gdy schodzimy do podgatunków, liczby bezwzględne się zmniejszają. Toteż w dziedzinie mniej lub bardziej metalowej są tylko dwa zespoły, na które warto zużywać klawiaturę. I jeden z nich w marcu wydał nową płytę.

Fonderwul, ain't it?

No właśnie. Nowa płytka Samaela, pierwotnie planowana jako side project, wyszła pod głównym labelem. Nie zrozumcie mnie źle - Samael ujął mnie doskonałym połączeniem muzyki elektronicznej i ostrzejszych brzmień oraz faktem, że ich późniejsze lyricsy były czymś dużo więcej niż tylko agresywnym, nihilistycznym bądź/i antyreligijnym pierdzeniem.
Z czasem zespół łagodził brzmienie (przedostatnią płytkę już niemal dałoby się na baunsing przynieść), ale gdy inni odsądzali go za to od czci i wiary, dla mnie był to wskaźnik dojrzałości i faktu, że nie boi się iść w rejony, gdzie niewielu było przed nim.

Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak, dotarły do mnie wraz z trzema trackami z nowej płytki. Jeden z nich był naprawdę dobry - szybki i z kopem (niezwykłe u tego zespołu), a jednocześnie nie pozbawiony melodyjności i tego nieuchwytnego 'czegoś', sprawiającego, że kawałki Samaela zyskują tylko w miarę kolejnych przesłuchań.
Dwa pozostałe natomiast... Tam zostały tylko tempo i agresja, cała reszta została właściwie wykarczowana.
'No nic' - pomyślałem - 'Samael często dawał najsłabsze tracki ze swoich płyt jako teasery, więc nie ma się czym przejmować.'

Kurwa błąd.

Płytka wyszła i nakryłem się nogami. Na usta cisnęłyby mi się nieparlamentarne słowa, gdyby nie fakt, że akurat były zajęte... ziewaniem. Zgadza się. Nowy krążek Samaela jest jednowymiarowy, utrzymany w jednostajnym tempie, kawałki są podobne do siebie, mało ambitne, po prostu NUDNE.
Co tam nudne. Wręcz żenujące. Szczerze mówiąc z całej płytki do słuchania nadają się DWA kawałki - te, w których spod generalnego napierdolu da się wyłowić dawny styl. Reszta... reszta nie jest zła. Ani też dobra. To jest najgorsze - jest po prostu przeciętna. W ten sposób grają niepoliczalne hordy metalowych śmieszków.
Przyznaję, gdyby coś takiego nagrał zespół z Polski byłbym dumny z umiejętności naszych rodaków. Ale tutaj mam do czynienia z zespołem, który jako jeden z może dziesięcioma innymi ukształtował moje upodobania muzyczne. To naturalne, że wymagania są większe - i tych wymagań Above nijak nie spełnia.

Nie wiem czy to zaplanowany z rozmysłem skok na kasę (idę o zakład, że poprzednie, w jakiejś mierze awangardowe, płytki nie miały dużego targetu) czy też znudzenie obecnym do tej pory stylem - w każdym razie to nie jest płytka, którą chciałbym zaliczać do dyskografii Samaela. A muszę.
W żadnym razie jednak nie stawiam na nich kreski, mając nadzieję, że to jednorazowy wybryk. Ale faktem pozostaje, że mój stan oczekiwania na kolejny release przeszedł z 'excited' do 'sceptical'.

Tak czy inaczej, od Above należy trzymać się z daleka.


Widzicie? Nawet nowa okładka jest z serii 'stay away, I bite'.

piątek, 10 kwietnia 2009

przyciulaj mi zestawik i ciacho

Dzisiaj będzie zabawa w składanie faktów i co z tego wynika.

FAKT #1: Czasem jadam w knajpach z fast-foodem.

Nie dlatego, że lubię albo generalnie mam głęboko w rzyci co w siebie pakuję. Doskonale zdaję sobie sprawę, że podawane tam żarcie jest niezdrowe, nienaturalne i robi królewską rzeźnię z mojego przewodu pokarmowego. Trudno. Do Maków czy Kejefsi chodzi się, bo tam jest tanio, szybko i zjadliwie. A także w chwilach, kiedy wszystko jedno, czyli chociażby o tej magicznej godzinie, kiedy się nie wie czy jeszcze mówić 'piękna noc' czy już 'dzień dobry'.
Po prostu wtedy, gdy człowiek ma się ochotę napchać byle czym. Maki są praktyczne.

Tutaj mała dygresja na temat zdrowia: choć buły w fast foodach to chemia z odpadkami (albo na odwrót), to przynajmniej człowiek zdaje sobie sprawę, co w siebie pakuje. Junk food ma to do siebie, że je się go tylko wtedy, kiedy uważa się to za, hmm, stosowne. Natomiast wszystkie te produkty z nalepkami 'ekologiczne' czy 'naturalne' - co tak naprawdę o nich wiadomo? Mógłbym tu długo wymieniać 'zdrowe polskie krowy - z BSE - z naturalnych pastwisk - położonych obok oczyszczalni ścieków i autostrady', ale to byłaby czysta demagogia.
Po prostu niewiele o tym wiem, a co gorsza, nie mam motywacji by szukać informacji i porównywać w sklepie każdy produkt. Wspominałem coś o praktyczności? Ile zdrowia zyskam na tym, że stracę mnóstwo nerwów na ciągłe myślenie o tym co ładuję w swój otwór gębowy?
Lepiej założyć, że wszystko co się je jest shitem. Obawiam się, że w dzisiejszym świecie nie ma już od tego ucieczki. I tutaj w sukurs przychodzą nam antyglobaliści, co bardzo ładnie łączy się z kolejnym faktem.

FAKT #2: Sram na globalizację. I antyglobalizację.

Czas na meritum. Jak bardzo zakręconym trzeba być, by uważać, że general population stawia ideologię nad praktycznością? Do Maka idzie się dla żarcia, całą otoczkę dostaje się z dobrodziejstwem inwentarza. Czemu przed Gruzińskim Chaczapuri nie ma protestów? Czyżby kultura gruzińska była mniej groźna niż amerykańska? Z pewnością nie - placek ziemniaczany z ostrym sosem to już nie przelewki, a przed cheeseburgerem zawsze się człowiek zdąży uchylić.
Piję tu oczywiście do protestów, jakie wywołało nie tak dawne otwarcie pierwszego Starbucksa w Polsce. Oczywiście, niewykluczone, że wszystkie te Burger Kingi i inne Starbuckety sprzedają american lifestyle, ale przecież nikt nie każe nikomu iść tam na siłę. Wszelakie protesty (please, Naomi Klein, stop spurting nonsense) są wg mnie kompletnie nietrafione. Spoko, protestują przeciwko pewnemu wycinkowi stylu życia, ale to tak jakby Murzynowi w Ameryce powiedzieć: "nie, nie możesz iść do McDonaldsa bo jesteś czarny." A białemu - bo jest biały. Bo karmiąc się fastfoodem karmisz złych imperialistów. I tak dalej. Ja wiem, że odmienne światopoglądy muszą się zwalczać by zachować spójność, ale czy przypadkiem nie mamy tutaj do czynienia z collateral damage? Tzn. nie mam nic przeciwko by sprzedawano w Maku buły bez mentalnego stempla z flagą amerykańską, ale bądźmy szczerzy: jedzenie na szybko i na wynos jest niezbywalną częścią tej kultury. Jednego nie rozgraniczysz od drugiego.

Także jeśli - [tu wstaw nazwę swojego boga] broń - antyglobaliści wygrają z fast foodami, ich jedynym osiągnięciem będzie fakt, że niektóre weekendowe poranki będę zaczynał ze SKURWYSYŃSKIM kacem, a nie po prostu kacem. Też mi zwycięstwo.

środa, 8 kwietnia 2009

Korwin Środa-Mikke

Po raz kolejny przyszło mi się przekonać, że skrajna prawica = skrajna lewica, tylko trochę głupsza. Na zajęciach z analizy danych jakościowych (don't ask) dostaliśmy jako dane dwa teksty traktujące o równouprawnieniu kobiet we współczesnym społeczeństwie. Wypowiadali się - jak nietrudno zgadnąć - 'biała szowinistyczna świnia czyli normalny człowiek' Janusz Korwin-Mikke i 'kiedy polskie społeczeństwo kobiet stanie się społeczeństwem obywatelek' Magdalena Środa.

Well, to be frank, they're both dumb. Oboje bowiem wychodzą z takiego samego, błędnego założenia: moje poglądy są prawdziwe i właściwe, gdyż... są prawdziwe i właściwe.
Treść ma tu znaczenie drugorzędne. Naturalnie Mikke chrzani w swoim stylu, gdyż porównuje sytuację kobiet z sytuacją dzieci niepełnosprawnych (sic!), gdy Środa 'zaledwie' załamuje ręce nad dzisiejszą sytuacją kobiet i postuluje podpisanie Karty Praw Podstawowych UE [felietony zapewne pochodzą sprzed jakiegoś czasu, więc bez mailbombingu proszę].
Nawet w kodowaniu to wyszło - połowa tekstu Mikkego to farmazony, nie niosące żadnej treści mającej zasadnicze znaczenie dla tematu.
U Środy niby jest lepiej, ale i tak - do tej pory - nie posądzałem tej kobiety (moja ignorancja?) o zapędy totalitarne. A jednak. Wstrząsnęło mną jedno zdanie, mające następujący sens: "Równouprawnienie to nie danie wszystkim takich samych szans na starcie, ale zapewnienie, że efekty pracy będą takie same."

Nawet nie wiem czy autorka rozumie, co sama postuluje. Gdzie te czasy, że feministki walczyły o równouprawnienie i merytoryczność w kwestiach zatrudnienia? Skończyło się, najwyraźniej, bo to... to jest już postmerytoryczność. W dodatku potężnie zalatująca komunizmem.

Abstrahując od mojej prywatnej opinii na temat tej wypowiedzi (chociaż pewna popularna kwestia z "Trzystu" ciśnie się na usta), zastanawiałem się gdzie dalej może pójść Świat wg Środy. Kilka oczywistych wniosków aż się narzuca:
Na początek koniec ze sportem i z wszelkimi konkursami. Należy prawnie wymóc równość, więc to automatycznie dyskwalifikuje jakikolwiek podział na zwycięzców i przegranych.
O gospodarce nie ma nawet co wspominać - koniec z kapitalizmem i wolnym rynkiem, a także ze specjalizacją (nawet w postmerytoryczności trudno porównać pracę lekarza i piekarza, więc każdy będzie sobie sam piekł i sam się leczył, by przypadkiem nie było nierówności).
Koniec z modą, wizerunkiem, po prostu szeroko rozumianą estetyką - nie może być tak by jedni byli ładniejsi/brzydsi (wg dowolnych, przyjętych ad hoc standardów) od innych. Jak już przejdziemy ten etap do każdego się przytnie do standardowego wzrostu, standardowej budowy ciała, standardowej twarzy etc.
Dalej każdy może wymyślać sobie sam, ja już nie mam siły.

To co mówię jest absurdalne? No jasne. Ale, do cholery, wiek temu to co dziś mówi Środa też byłoby uznane za absurdalne i skazałoby mówiącego na doczesne męki w piekle publicznego zapomnienia/wyśmiania. A dziś? Środa jest mniejszym lub większym autorytetem i wypowiada swoje poglądy z kamienną twarzą.

Pocieszam się, że odsetek osób wyznających podobne poglądy zawiera się w błędzie statystycznym, ale pewien niepokój pozostaje.

piątek, 3 kwietnia 2009

stupidity is eternal

Pierwotnie miałem pisać o czymś innym, ale pewne wczorajsze wydarzenia dostały rangę 'this comes first'. W skrócie: na zajęciach z ADJ rozpętała się półgodzinna dyskusja o tym, czy teksty w języku angielskim mogą być wymagane na egzaminie. IMHO w tym wypadku nie, bo w wymaganiach kursu nie było o tym ani słowa. Ale nie o moje zdanie tu chodzi, ani nawet o kwestie formalne.

Całokształt rozbija się o coś innego - duża część dyskusji miała miejsce pomiędzy dwoma osobami: 1. kolesiem, który przyznał, że jego poziom z ang to co najwyżej intermediate i te teksty sprawiają mu autentyczną trudność, i nawet jeśli będzie ślęczał nad nimi ze słownikiem to i tak nie jest w stanie załapać sensu. 2. dziewczyną, która argumentowała, że nie, teksty obcojęzyczne mają zostać w kanonie 'żeby nie zaniżać poziomu', że 'chodzimy tutaj po coś więcej niż tylko by mieć punkty' (oh rly?), że 'ona nie ma najmniejszych problemów z tymi tekstami, bo była w dwujęzycznym liceum i jeśli kolega chce to może mu je wytłumaczyć.' I wszystko byłoby super, gdyby zaraz potem nie przyznała, że tekstu na zajęcia 'akurat nie przeczytała, bo nie miała czasu.'

W tym momencie ja (jak i cała grupa) zaliczyła epicki [facepalm]. Myśli pobiegły tym torem: ty DURNA BABO nie dość, że nie przeczytałaś tekstu, to jeszcze deklarujesz, że komuś go wytłumaczysz, a na dodatek masz tupet, żeby pierdolić o 'nieobniżaniu poziomu'?! No żesz kurwa! Będąc na twoim miejscu zamknąłbym gębę w ciup i słuchał pokornie, jak lepsi ode mnie rozmawiają!

Sprawę zostawiam bez szerszego komentarza, niech każdy rozważy we własnym zakresie. Całkiem możliwe, że się czepiam bez przyczyny... ale nawet jeśli większość tak uważa, to ja i tak chyba wolę byśmy dalej 'zaniżali poziom.'