poniedziałek, 28 grudnia 2009

AV

Na Avatarze byłem.



Zazwyczaj nie piszę o filmach, bo albo mi wychodzą nadęte tl;dr-y, albo notki płytkie niczym pokłady poczucia humoru Pawła T. Felisa. Tym razem jednak powinno być inaczej, bo Avatar to po prostu dobry film jest.

Przede wszystkim: visual. Tu następuje wooow, a może nawet WOOOW! A przecież oczekiwania były ogromne. Żadne 'uczty dla oczu' czy 'szaleństwa zmysłów' nie oddadzą tego co się dzieje na ekranie. Czegoś takiego jeszcze nie było.
Dotychczas za wybitne w tej dziedzinie uznawałem Speed Racera czy The Fall, ale teraz wiem, że niegodne są one za Avatarem płaszcz nosić. Niech nikt nie da się zwieść wypowiedziom forumowych ekspertów od Camerona w Camvid i rozdzielczości 320xGownowidze. Ten film trzeba oglądać na wielkim ekranie i w 3D. To się czyta jak "IMAX', ale ja nawet na zwykłym cyfrowym tridi byłem zdumiony.
Oprócz wrażeń czysto estetycznych to takie 'glimpse of the future' - zapewne właśnie w tą stronę pójdą teraz filmy, przynajmniej nim nastąpi era full immersion.

Sam pochylę się nad elementem, który nazywam roboczo add realism. Po Avatarze widać, że wszystkie te starwarsy czy inne sajensfiki to w prostej linii
spadkobiercy gumowej Godzilli. Co jest fantastyczne, jest fantastyczne. Kropka.
A tutaj wszystko inaczej. Bez znaczenia czy chodzi o wielkiego jak dom mecha, czy może raczej o skrzyżowanie smoka z boeingiem - podczas seansu całą otoczkę fizyczno-realistyczną brałem z przekonaniem 'tak by właśnie było'. Niesamowite.

Oczywiście o fabule nie ma co za dużo wspominać, bo to takie Pocahontas w kosmosie. Średnio doświadczony fan amerykańskich produkcji będzie mógł tylko wyliczać kolejne 'I saw that coming'. Ja sam mniej więcej od 1/3 filmu czekałem na Pełną Patosu Przemowę Protagonisty (PPPP) oraz i -ooh- kiedy stanie się Toruc Macto. Dość powiedzieć, że się nie rozczarowałem.

Jakieś wady? Parę by się znalazło.
Kilka większych nielogiczności, na dowód esemesowa wymiana po seansie:
- Ej kuzwa jak ona wiedziala jak w rzeczywistosci wyglada jake?
- Moze jej pokazał focie z fejsbuka?

oraz

- A zauważyles jak sie dziwnie sexili?
- Ja przede wszystkim dziwie sie jak ten film dostal PG-12, skoro neytiri caly czas biega polnago.

No dobra, może druga sprawa wcale nie jest fabularną loophole [wink wink nudge nudge]. Pozdro Lou.

Dwa: 160 minut to o jakieś 20 za dużo. Z drugiej stronie pewnie w tym wypadku wyciętoby mnóstwo scen z absolutnie genialną Ripl... Sigourney Weaver, więc no, just no.

Trzy: tu już prywata. Nie wiem czemu, przed pierwszymi trailerami wyrobiłem sobie jakiś dziwny pogląd, że tambylcy będą przypominać społeczeństwa typu Mongołowie/Hunowie. Tymczasem dostajemy po prostu Indian Amerykańskich. tyle że trzymetrowych i niebieskich. Uh-duh. Podobne wątpliwości mam co do wyniku ostatecznej bitwy, gdzie...
SPOILER SPACE
SPOILER SPACE
SPOILER SPACE
...Na'vi dostają ostro w kapsko, aż do chwili gdy sama Pandora włącza się do walki po ich stronie. Niemal oczekiwałem, że zaraz ktoś połączy promienie i pojawi się Kapitan Planeta. Dodajmy do tego jakies tantryczne mumbo-jumbo i dostajemy taki newage'owo-sekciarski feel. Uh-duh, razy dwa.

Z drugiej strony myślałem, że tak bezczelnie proekologiczne filmy wymarły wraz z latami 90-tymi. Nie jestem pewien czy to dobrze, że się myliłem, ale tym razem nie przeszkadzał mi blatant moralism.

Z rzeczy zupełnie niezwiązanych z filmem: cinema city ustaliło sobie cenę biletu na 23 złote (cały 28). Kurwiszcza.

By nie przedłużać: Avatar dostaje u mnie cztery i pół tostera na pięć możliwych. Jeśli faktycznie tak ma wyglądać przyszłość kina, to ja się na nią zapisuję.

niedziela, 22 listopada 2009

Bolanda learning curve

Czy potrafisz szybko wymowic piec razy korpuskularno-falowy?

Tak, a w dodatku bezblednie? Gratulacje, od tej pory mozesz zaczac pisac bez bledow ortograficznych i nabrac dystansu do dyskografii Red Hot Chili Peppers. Mozesz takze z miejsca ubiegac sie o otrzymanie dyplomu magistra na 90% polskich uniwersytetów. Cheers.

sobota, 14 listopada 2009

StarCraft i feministki

Oczywiście będzie nie o tym, o czym miało być.

READS YOU:
Nydus Canals symbolize men's failure to understand sex?

(courtesy of Feo)


Wiem, że zalinkowany artykuł może wywoływać nieodparte wrażenie tl;dr, ale warto go przeczytać od deski do deski. Jest to doskonały przykład na to, jak dobieranie radykalnych schematów poznawczych może prowadzić do paranoicznych wniosków, zwłaszcza gdy autorowi brakuje pewnego dystansu do opisywanych danych. A ponieważ notka bez dowalenia Rzepie jest notką straconą, muszę dodać, że podobnie zachowuje się hivemind Wildstein-Ziemkiewicz.
Oczywiście biorę pod uwagę, że może być to tylko praca z dziedziny successful troll is successful, ale jakoś wątpię. Chciałbym przy tym zaznaczyć, że na co dzień moje nastawienie do spraw genderowych jest w miarę pozytywne: składa się z circa 35% zdystansowanej sympatii, 15% jeśli coś nie podoba się polskiemu kościołowi katolickiemu, to musi być ok oraz 50% blatant ignorance.
Niemniej jednak artykuły tak dalekie od środka mojej tolerancji światopoglądowej uruchamiają jakieś ukryte pokłady konserwatyzmu. Aż ciśnie się na usta cytat z Seksmisji (swoją drogą odnoszę wrażenie, że cały cyfrowy katobeton zrobił mniej złego dla dyskursu płci niż obraz Machulskiego) i zaczynam pojmować rozumowianie typu 'jeśli na to pozwolimy, to co będzie dalej?'

Toteż z pozycji bożego prostaczka mogę spokojnie wypowiedzieć się na temat tego, czemu banda Środa_x_Szczuka et consortes ma u mnie przechlapane: bo miesza feministyczny dyskurs kulturowy z gospodarczym. Jak pragnę zdrowia, ilekroć czytam takie wypowiedzi, to zaczynają się fajnie, od odpowiedzi dlaczego jest jak jest, ale potem przechodzą do bla bla urlopy macierzyńskie bla bla wynagrodzenie za opiekę nad ogniskiem domowym bla bla Che Guevara była kobietą.
Nie, nie tędy droga. Będę chciał poczytać o feministycznej gospodarce to sięgnę po... no nie sięgnę, bo nie różni się ona niczym od Proroctwa Oriona razy Naomi Klein. Wypad. Chcecie zmian, drogie panie? Zmieńcie kulturę, a prawo i gospodarka się dostosują.

Brawo, jeśli dotrwałeś/aś aż do tego momentu, to dla wyrównania nastrojów nieco przedmiotowego traktowania:



Panów nie wkleję, a to z prostego powodu:


[[edit: instant epic addendum - po odpaleniu embeda wyświetliła mi się reklama google 'Mężczyźni geje z Polski'. Szkoda, że żaden ze mnie Szczygieł, miałbym gotowy temat na reportaż roku.]]


Z drugiej strony od czego jest google:
Jack Black
OR IF YOU MUST
Brad Pitt

czwartek, 12 listopada 2009

last.fm kłamie

Bo nie chce pobierać tracków z mojego odtwarzacza mp3.

Gdyby tak było, to moja lista wyglądałaby nieco inaczej - i to wcale nie dlatego, że nie tak dawno zrobiłem czyszczenie konta. Tymczasem mam już swego potwora empeczy już circa trzy lata i dziś po raz pierwszy postanowiłem zerknąć na statsy.

Otóż, uwaga, w ciągu tego czasu przesłuchałem ponad 22 tys. utworów, co daje prawie 1500h, czyli niemal dokładnie dwa miesiące granis non-stop. Stąd tylko krok do wyliczenia, że średnio dziennie korzystałem z odtwarzacza przez godzinę i dwadzieścia minut, co mniej więcej równa się timingowi komunikacja_miejska+laufen. Hm, czuję się nieswojo ilekroć matematyczne wyliczenia potwierdzają wnioski płynące z intuincji. Oczywiście przyjęte założenia są dość arbitralne, zwłaszcza to, że track trwa średnio cztery minuty. Z drugiej strony zdarzało się słuchać 'Echoes', a i dwuminutowy "Painkiller" Mecha swego czasu cieszył się moją sympatią - także zakładam, że wyniki skrajne po obu stronach się mniej lub bardziej znoszą.

Prawdziwy lolwut nastąpił dopiero, gdy zerknąłem na listę favourites. By nie zanudzać - podium:

3. Oni - End Credits || 488 odtworzeń

http://www.youtube.com/watch?v=C08hAoJ0Lvk

Czyli perełka z jednego z najbardziej niedocenianych soundtracków jednej z najbardziej niedocenianych gier w historii PC. Bungie, banda kolesi, która potem robiła muzykę do serii Halo i kawałek najlepszego tekno pod słońcem - czego chcieć więcej? Przy słuchaniu uprasza się o podkręcenie basów.

2. Xploding Plastix - Shakedown Shutoff || 527 odtworzeń

http://www.youtube.com/watch?v=mteUKvMLJ1A

Track poznany dzięki kumplowi na jakiejś wycieczce (jeszcze) licealnej (kudos to Kunte!). Niby takie plumkanie, ale mnie zahipnotyzował.

1. Samael - Valkyries New Ride || 1173 odtworzenia



At first I was like 0_o but then I lol'd. Prawda, track jest świetny, podchodzi mi wyjątkowo z nowej twórczości Samka, ale x1173? D'oh, chyba po prostu za dobrze się przy nim biega.

Z czystej złośliwości nie wymienię nazwy odtwarzacza, zresztą i tak nie można go już kupić z pierwszej ręki. Ponadto: z czterech storage baterii które kupiłem wraz z odtwarzaczem została jedna (sic!). Cóż, gubienie jednej baterii na rok to całkiem znośne tempo. Słuchaweczki natomiast wymieniałem już tyle razy, że nie mogę się doliczyć - wszystko co z tego mam to wiedza, że Sennheisery są crapem, a w kategorii Eco wygrywają Creative'y.

Pozostaje mieć nadzieję, że na zestawieniu za kolejne trzy lata nie znajdą się Hołdys z Majką Jeżowską.


edit 13.11.2009
Zasypiajac dzisiejszego ranka przyszla mi do glowy mysl nienowa, ale poniekad trafna: dlaczego cywilizacja smierci jest w natarciu?
Bo jak prawicowiec nie ma o czym pisac to pisze o polityce. A lewacka menda - o muzyce.
Bo jak prawicowiec chce ponarzekac, to pisze, ze konstytucja UE nastaje na jego podstawowe prawa. A lewacka menda - ze nie ma jak zaparkowac wozu pod blokiem.

Co jest naturalnie zapowiedzia nastepnej notki.

niedziela, 1 listopada 2009

iCon 2.0

Jesli w wieku dwudziestu kilku lat Twoim ulubionym zespolem pozostaje ten, ktorego sluchales gdy miales pietnascie, to
a) cos jest z Toba nie w porzadku
b) cos jest nie w porzadku z muzyka
Poniewaz obydwie odpowiedzi sa prawidlowe, pozostaje tylko wyciagnac wniosek c) najwyzszy czas przyznac, ze swiat popkultury spierdolil szinkansenem i jedyna szansa by nie wypasc z torow jest trzymanie sie sprawdzonego. Co tez czynie.

Moje dzieje z tworczoscia Paradise Lost sa dosc zawiklane. Od uslyszenia ich singla w MTV (praise the lord-ah), przez autentyczne zauroczenie, po obecna zdystansowana sympatie, cos jak uczucia wzgledem - nieistniejacego - ulubionego wujka, w swoim czasie mistrza kulturystyki, obecnie juz nieco postarzalego, ale wciaz potrafiacego bez wysilku polozyc czlowieka na lape.
Porownanie tym bardziej na miejscu, ze Nick Holmes to rocznik '71. Z jednej strony chcialbym, zeby dal rade jeszcze troche, z drugiej nieco sie tego boje, bo jak zejdzie na pikawe podczas koncertu to jeszcze go mesjaszem metalu obwolaja.

Tradycyjnie PL wydal plyte w tzw. miedzyczasie, wiec o tym fakcie dowiedzialem sie dopiero po premierze. Rownie tradycyjnie, brak wygorowanych oczekiwan okazal sie najwieksza zaleta nowego krazka. Holmes&co. postanowili na starosc nie szokowac i FDUDUU* jest po po prostu Iconem 2009. Nawet riff w Universal Dream jest zywcem zerzniety z Pity the Sadness... and that's ok, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Nie ma co sie rozdrabniac: nie jest to plyta wybitna, nie jest nawet swietna, to po prostu dobra i solidna robota, ktorej chce sie sluchac.

Poza doznaniami sluchowymi, Faith... ma jeszcze jedną zalete: uswiadomila mi, dlaczego poprzednia plytka PL byla, w gruncie rzeczy, slaba pozycja - czemu tak szybko mi sie znudzila. Oraz ze internetowi recenzenci sa generalnie retardami, piszacymi teksty gdy nawet nie przesluchali albumu chocby piec razy. Ale to juz dodatkowy plus.
Meritum jest nastepujace: Paradaje wszystkich nas oszukali - tzn. mnie na pewno, ale w grupie razniej.
Otoz In Requiem wcale nie byla ciezka plyta! Jasne, byla duszna, mroczna i nastrojowa, ale to jeszcze nie implikuje ciezaru.
I trzeba bylo dopiero nastepnego krazka, by zaslona spadla z oczu i wyszly wszystkie braki IR: raz, nadmiar dodatkowych wrazen (chorkow, klawiszy, szmerow-przesterow) i idacy za tym brak glownej linii melodycznej; dwa, najzwyczajniej w swiecie slabe kompozycje. Oczywiscie trafialy sie perelki, ale generalnie IR byla bardzo rowna plyta. Zazwyczaj bylby to komplement, ale nie w tym przypadku - wyglada na to, ze PL maja pewien staly pakiet zajebistosci per plytka, a gdy rozdziela kazdemu utworowi po rowno to wychodzi, hmm, ya know what. Na drugim koncu skali stoi np. Shades of God, gdzie calosc talentu ekipy zostala wladowana w dwa utory, a reszta nadaje sie do zaorania.
Z tego tez powodu z nieklamana radoscia donosze, ze na FDUDUU znajduje sie kilka naprawde slabych kawalkow :)
Overall: cztery tostery na piec mozliwych, ale z grzankami.

what's sad: okladka dostosowala sie do nazwy, zreszta co tu duzo mowic:

Danse Macabre nigdy nie pasowal do tworczosci PL.

what's funny: PL znowu zmienili bebniarza
what's cool: za miesiac zagraja w Studio, jeszcze z supportem Samaela.

* Faith Divides Us - Death Unites Us. Jak to ktos madry powiedzial: jakosc nazwy po brzmieniu akronimu poznacie.

piątek, 25 września 2009

Jezus był lewakiem

Szperajac w internetach i gazetach z kregu cywilizacji smierci wpadam co i rusz na kolejne podrygi tzw. debaty o piractwie w sieci. Nie musze dodawac, ze jej poziom juz dawno zszedl ponizej dna, metra mulu i obecnie zajmuje sie szeroko pojeta eksploracja plaszcza zewnetrznego.

Obie strony posluguja sie specyficzna logika argumentacji, ktora da sie strescic krotkim acz tresciwym 'WTF?'.

Dyskutanci pro-, czujac ze wychodza z pozycji uznawanych w spoleczenstwie za z deczka amoralne, stawiaja sprawe w sposob nastepujacy:

"Paczcie paczcie, Jezus tez byl piratem / lewakiem, rozmnozyl/skopiowal chleb, ryby i wino a nie zaplacil piekarzom, rybakom i szynkarzom LOLOLOL."


Yeah yeah.



Brakuje tylko kogos kto by skontrowal, ze w ten sposob wywolal kryzys naprodukcji w Palestynie i skazal wielu proletariuszy na biede i wegetacje.

To by oczywiscie doprowadzilo do nastepujacego komentarza:
1. be jesus
2. copy [put name here]
3. ???
4. PROFIT!

Teza, antyteza, synteza. Hegel was right.


Szczesciem jest, ze przeciwnicy wychodza z rownie fajnych pozycji, ktore strescic mozna tak: 'piractwo to kradziez, kradziez jest prawnie zakazana, a prawo dba o to bysmy nie byli zli. Poniewaz nie chcemy byc zli, musimy przestrzegac prawa, czyli nie krasc a w szczegolnosci nie piracic. QED'

Jak kazda Ogolnopolska Debata Publiczna, i ta prowadzi tylko do okopania sie dyskutantow na swoich pozycjach. Poniewaz koniec swiata juz w 2012 (plus minus parenascie/dziesiat miliardow lat), nie wypada by tak wazka sprawa nie zostala rozwiazana do tego czasu. Dlatego tez siadlem i wymyslilem rozwiazanie, ktore zadowoli obie strony:

Nalezy zbombardowac internet.

piątek, 11 września 2009

Koniec choroby

Wyzdrowiałem. Trwająca całe lato alergia zniknęła jak sen złoty. Znowu mogę słuchać czegokolwiek cięższego od Shanii Twain.

By uczcić ten radosny stan, postanowiłem sięgnąć po coś znanego, aczkolwiek od dawna nie słuchanego. Metoda, jak zawsze, prosta: zmienić ustawienie artystów w winampie na od Z do A, et voila.

I tak wpadłem na Turmion Kätilöt. Nie mogłem trafić lepiej.

Fińskiego duetu zjebów grającego industrialny rock/metal nie słuchałem od dobrych trzech lat. W tak zwanym międzyczasie zespół zdążył pokłócić się ze swoją wytwórnią, ponownie dojść do porozumienia i wydać trzecią płytkę. Toteż czym szybciej zaopatrzyłem się w "U.S.C.H." A tam cuda:



Oto, jak się robi agresywną muzykę bez tracenia na melodyjności. Listen well, Vorph&co., listen well.

Potem przyszedł czas na all-time powerhouse:



Raz, że jest po prostu rewelacyjny, dwa, że bardzo lubię utwory, których tekst będzie na czasie tak długo jak będzie istnieć ludzkość. Dla ciekawskich refren:

Eläköön! Tasa-arvo
Eläköön! Korruptio
Eläköön! Rikkaus
Eläköön! Perusturva
Eläköön! Rahanvalta
Eläköön! Rappio
Eläköön! Johtoporras
Eläköön! Väkivalta
Eläköön! Rikkaus
Eläköön! Ihmisarvo
Eläköön! Rahanvalta
Eläköön! Rappio

Co w tłumaczeniu na bardziej nasze brzmi:

Long live! Equality!
Long live! Corruption!
Long live! Wealth!
Long live! Basic safety!
Long live! The power of money!
Long live! Decadence!
Long live! Leadership!
Long live! Violence!
Long live! Wealth!
Long live! Human dignity!
Long live! The power of money!
Long live! Decadence!

Prawda, że słodkie?

Nagrodę specjalną zgarnia Volvot Ulvoo Kuun Savuun, który a) ma najzajebiściej brzmiącą nazwę jaką znam b) jest typowym przykładem na to, że dobry zespół i z gówna bicz ukręci.


Oczywiście alergia miała też swoje dobre strony, np. okazało się, że pop nie jest jeszcze skazany na wymarcie:



Tak magnetyzującego głosu nie słyszałem od, huh huh, od nie pamiętam kiedy. A skoro nawet w RMF FM puszczają Bulletproof z tego samego albumu, to w ogóle brewka w górę, albo nawet i obie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Herr Starr wypowiada się o parytetach na listach wyborczych

Dyskusja na ten temat już nieco zamarła, co uświadomiło mi, że przecież nie zapytano o zdanie najważniejszego z obecnie istniejących autorytetów, mianowicie Pana Starra.

By wszystko odbyło się profesjonalnie, zapytanie zostało wysłane listownie.

Oto odpowiedź Pana Starra:



W sumie można zakończyć w tym momencie, bo wszystko co było do powiedzenia zostało powiedziane. Jednak sam, jako człowiek - przeciwieństwie do Pana Starra - posiadający wątpliwości - w przeciwieństwie do Pana Starra - postanowiłem poszukać argumentów przemawiających ZA parytetami.
Istnieje tylko jedno czasopismo po lewej stronie, które nie robi sieczki z mózgu, toteż postanowiłem sięgnąć po Politykę.

W przeciwieństwie do Pana Starra.

Wewnątrz znalazłem jedynie krótki (półtora strony) artykuł Janiny Paradowskiej na rzeczony temat. Da się go streścić następująco: kobiety w polityce robią dużo, a nagród za zasługi zbierają mało. Jeśli byłoby ich więcej to robiłyby jeszcze więcej i zbierałyby nagrody odpowiednie do ilości zasług. A to może przynieść tylko wprowadzenie parytetów.

Jakby to ujął Herr Starr: cry mich ein river.

To przeczy logice na tylu poziomach, że aż nie wiem z której strony zacząć to rozplątywać. Może zacznijmy od tego, że Polityka przez rok zdążyła zrobić zwrot w lewo godny człowieka maszerującego wszerz i wzdłuż placu. Co do reszty:

- gdzie merytokratyczność?
- gdzie demokracja?
- gdzie sprawiedliwość?

Przede wszystkim jednak: gdzie ilość przechodząca w jakość? Znów muszę oddać głos Panowi Starrowi, gdy ten jeszcze był instruktorem w GSG9: "Gdy walczycie przeciwko terrorystom, najpierw zabijajcie kobiety. Jakakolwiek kobieta, która została przyjęta przez komórkę terrorystyczną i wysłana na akcję, musi być dziesięć razy szybsza, sprawniejsza i bezwzględniejsza niż otaczający ją mężczyźni."

Może się nieco różnić, bo cytat z pamięci (Herr Starr się nie powtarza), ale sens został zachowany.

Szklany sufit? Dobór naturalny, drogi bracie, siostro. Jeśli jakaś kobieta przebiła się do polityki to oznacza, że rzeczywiście się do tego nadaje (bądź jest Onną Fatygą i robi prawdopodobnie najlepsze blowjoby na świecie). Zmiana tego odbije się tylko negatywnie na wizerunku kobiet w polityce. Bo niektórzy zdają się zapominać, że zmiana prawna powinna odzwierciedlać zmianę kulturową. Jeżeli za pomocą prawa próbuje się zmieniać kulturę, to jest to, do wyboru:
jeśli jesteś z lewa: faszyzm
jeśli jesteś z prawa: bolszewizm
jeśli nie dajesz faka: pojebane

A najśmieszniejsze jest to, że za wprowadzeniem takiego zapisu jest Partia Kobiet. Hm, dziewczyny, jeśli wprowadzicie na swoje listy 50% facetów BEZ TEGO PRAWA to może nawet was poprę :)
Co byłoby jedynym czynnikiem mogącym uratować was przed gniewem Pana Starra.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

panie barmaNIE!

Na początek, by wprowadzić odpowiedni nastrój, wymyślony na poczekaniu żarcik:


Czym się różni barman od Twojej Starej?


Twoja Stara zawsze obsługuje mnie z uśmiechem.


Niedawna wycieczka krajoznawcza w okolice Cieszyna uświadomiła mi jedną z niewielu rzeczy jakie są wybitnie uncool w Krakowie: barmani, mianowicie. A właściwie ich tzw. troska o klienta, attitude, jakkolwiek by to nazywać.

Zacznijmy od Cieszyna po stronie polskiej. Mimo przestróg, że wszystkie knajpy są zamykane o 23 udało się znaleźć całkiem konkretny klubik otwarty do rana. Tutaj pierwszy szok: sobota, godziny późnowieczorne, a miejsce jest ledwo wypełnione - akurat tak, żeby dało się znaleźć ostatnie wolne miejsce. W Krakowie nie do pomyślenia.
Większy szok nastąpił gdy poszedłem do baru zamówić drinka. Ładna kolejeczka, zero rozpychania się łapami, zamówienie pojawia się przede mną raz-dwa. Mało tego: jak przypadkiem zrobiłem nieuważny krok w tył i wpadłem na jednego z pracowników, to on mnie przeprosił nim zdążyłem wykrztusić słowo. Szok no po prostu szok, w KRK byłbym w najlepszym przypadku potraktowany burknięciem, a w najlepszym (po przetłumaczeniu): czy zechciałby szanowny pan uważać gdzie stawia nogi?

Aż z tego wszystkiego rzuciłem po zrealizowaniu zamówienia 'reszty nie trzeba', co się przełożyło na dwucyfrowy napiwek.

I w tym momencie oboje barmanów wywaliło gały. Tak po prostu. Ja stoję sczerniały, myśląc że popełniłem jakieś potężne faux pas... Oni to widzą i do mnie z uśmiechem: nie, nie, po prostu takie napiwki rzadko tu widujemy. LOL WUT? Rozglądam się po klubie: nie, nie zamienił się nagle w siedlisko brudasów czy innej żulerii, to dalej jest miejscówka na poziomie Błędnego Koła/Boombarashu w KRK, czyli lekko powyżej średniej.
I zagadka rozwiązana. Cały kłopot z krakowskimi barmanami polega na tym, że jeśli nawet naszczają jednemu kolesiowi do drinka, to i tak na jego miejscu zjawi się trzech następnych pijanych anglików, którym takie składniki nie przeszkadzają.


Na sam koniec jednak zostawiłem najlepszą część. Wystarczy przejść przez granicę by znaleźć się w zupełnie innej cywilizacji, w mistycznym miejscu gdzie ładne kelnerki pytają klienta czy życzy sobie kolejnego piwka gdy ten ledwie kończy ostatnie, gdzie 80 koron napiwku za trzech to dużo, gdzie piwko nie jest traktowane jako alkohol a najnormalniejszy napój na świecie.



Czechy, Czechy, ach czemu jesteście za granicą?

piątek, 10 lipca 2009

Epitafium dla Wojtka Wesołowskiego

Ulubieńcy bogów umierają młodo - Plaut

Epitafia są niewystarczające. Jak opisać człowieka i wyrazić tak wiele, korzystając z marnej palety kilkudziesięciu dwuwymiarowych znaków, których znaczenie jest czysto arbitralne? Żałosne próby, skazane na niepowodzenie.

Popieprzony jest świat o niejasnych zasadach. Kto zna odpowiedź na jakiekolwiek pytanie? To tak jak z cholernym puzzlami - nie przejmujesz się 999 elementami które są, tylko tym jednym którego brakuje. Jak zawsze dowiadujemy się o wadze rzeczy dopiero gdy one przepadną.

Nie bądźmy idealistami. Wszystko co robimy w związku z cudzą śmiercią nie jest dla umarłych, lecz dla żywych. Dziś i jutro będziemy wspominać w jego imieniu, bawić się, jeść i pić, rozmawiać i przeklinać, jak gdyby ciągle był z nami. Chwila zapomnienia by potem móc pamiętać bez bólu.




Jedynym epitafium pozostanie pamięć.


How long is a life how many ways can you try on
How long is your life how many ways did you try on
don't need to reach the end when you know what's there
no one knows what's there...

- Ways, Samael

czwartek, 25 czerwca 2009

Żebraków

Szybka notka, bo jestem pomiędzy jednym egzaminem a drugim i wpadłem do kafejki tylko wydrukować streszczenie prezentacji na angielski (hell yeah). Ale że wiadomo jak to bywa... czy tylko ja mam takie szczęście, że ostatnio jestem napadany przez roje żebraków? Czy to jakieś wiosenne wyrojenie? Było ich tylu w zeszłym roku? Czy Kraków zmienił nazwę na Żebraków? Nie wiem, ale jedno jest pewne - noszenie garniaka jest niczym lep na muchy. Nie ma siły, żeby przejść ulicą i nie zostać poproszonym o złotówkę/fajkę/cokolwiek.

Pal to licho, idzie się przyzwyczaić. Ale przed tygodniem miałem wyjątkowo parszywy dzień: wyjątkowo łotdefakowy egzamin, ja w nieprzepuszczalnej koszuli, słońce praży niemiłosiernie, duszno jak w dżungli, a do tego zwiał mi tramwaj. Więc idę przez miasto jak jaki buc (wakacyjny rozkład jazdy, następny transport za pół godziny), z ciężką teczką w jednej ręce i parasolem w drugiej, łeb mnie boli z przedawkowania porannej kawy i generalnie jest niewesoło. Oczywiście jedyne co w takiej sytuacji mogło się przydarzyć to wysyp żebractwa, niczym zafajdana wisienka na szczycie tortu. Żuleria, grinpisowcy, cygańskie dzieci, do wyboru, do koloru. Byłem tak wściekły, że zacząłem liczyć częstotliwość - w drodze spod Bagateli do Galerii Krakowskiej, w ciągu dwudziestu minut napadli mnie CZTERY (sic!) razy. I to nie tak, że siedzą sobie z boczku i coś tam mruczą, o nie, większość zachodzi ci drogę, śmierdzi na ciebie i uważa się za najszczęśliwsze co mogło ci się akurat przytrafić. Nie, drogie romskie dziecko lat sześć, nie dam ci pieniążka, bo wiem że 99% z niego pójdzie na to, by twój cygański król jeździł sobie maybachem. Zejdź mi z oczu.

Ale autentycznie do szału mnie doprowadza to, że skoro żule mają siłę zapytać gazylion ludzi dziennie o fajkę, to mogliby robić coś przydatnego. Ale nie, lepiej studenta zaczepić i ludzi wnerwiać. Do roboty się oczywiście nie wezmą bo się nie opłaca, nie chce im się, nie potrafią, wszystko im jedno. I na nich idą jakieś pieniądze z budżetu? Po co? Przecież to są złamani i wypluci ludzie, żadna ilość kasy ich nie zmieni. Do cholery, niech nawet lwia część podatków będzie przeznaczona na ich resocjalizację, ale niech to ma jakiś efekt! Niech przywróci ich na łono społeczeństwa. Ale oczywiście tak się nie da, bo kto zatrudni żula, który rzyga i szcza w miejscu publicznym, ukradnie co się da, resztę połamie i ucieknie? A bez pracy się taki nie zmieni. I koło się zamyka. Ten kto wymyśli receptę na ten stan zasługuje na powszechną, dozgonną wdzięczność. Wyrażoną w twardej walucie.

Ponieważ nie mam zielonego pojęcia jak walczyć z przyczynami (co, zlikwidować kapitalizm? Doh, jakby w innych systemach nie było biedy), trzeba walczyć ze skutkami. Jedyna szansa jaką widzę to szeroko zakrojona kampania społeczna, nie skierowana do biedaków-tumiwisizmów oczywiście, ale do reszty społeczeństwa: NIE. DAWAĆ. JAŁMUŻNY. PRZYPADKOWYM OSOBOM. Prawda jest taka, że bez tego pozostanie im dostosować się do pewnych reguł - czy to w schronisku, czy gdziekolwiek. I nie krzyczeć mi, że to zwiększy przestępczość i kradzieże torów kolejowych zwiększą się o 67,24% w skali roku. Po pierwsze to bullshit, po drugie mamy prawo i od stania na jego straży jest policja. Jak wsadzą jednego z drugim za kraty to też przyjdzie im się dostosować do pewnego porządku, wymagającego używania takich dziwnych, tajemniczych narzędzi jak 'sztućce' czy 'mydło'.
Tak czy inaczej będą daleko ode mnie i moje zdrowie psychiczne przestanie być narażone na przeciążenia. Wiem doskonale, że to co mówię słabo się wpisuje w dzisiejszą political correctness i inne so-called wymogi społeczne z liberalizmem włącznie, ale mam to gdzieś. Po prostu weźcie ich ode mnie, przynajmniej kiedy mam sesję i operuję w stanie permanentnej kurwicy. Howgh.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dlaczego UE ma złą prasę?

No dobra, przyznaję, nie do końca chcę mówić o tym co jest w tytule. A że potrzebowałem czegoś chwytliwego... Tak naprawdę zajmę się nie zjawiskiem a procesem, czyli pogarszającą się opinią o UE. Znowu jednak skupię się tylko na Polsce, w końcu nasza prawda jest najnajsza.

Jednocześnie od razu chciałbym się odżegnać od jakiegokolwiek wartościowania o samej Unii. Nie moja broszka. Chcę się skupić tylko i wyłącznie na sferze tworzenia i wyrabiania opinii - zarówno zewnętrznej (media) jak i wewnętrznej (zręby psychologiczne). Spadek popularności Unii przyjmuję jako aksjomat, choć na gruncie teoretycznym jest on do oparcia o wskaźnik frekwencji wyborczej na przestrzeni lat w UE. By było przejrzyście - od punktów.

- przede wszystkim kłopotem jest odległość Unii od nas, zarówno fizyczna jak i psychiczna. Choć mówi się, że świat jest coraz mniejszy, to Bruksela pozostaje od nas bardzo oddalona. Ciągle jest postrzegana jako nakładka (UE) na przeglądarkę (rządy poszczególnych państw). Wybaczcie paralelę, na inną brakło mi inwencji.
- brak odczuwalnego wpływu. Unia nie wpływa bezpośrednio na życie każdego z obywateli. Bruksela jest jak jeszcze jeden szczebelek w drabinie instytucjonalnej, w dodatku najbardziej oddalony od zwykłego człowieka. To sprawia, że jej dyrektywy rozpraszają się na drodze, a jako podmiot działający ujmujemy pośrednika - Państwo, firmę, instytucję etc.
Blisko z tym związany jest rozrost Unii, zawłaszczanie przez nią kolejnych kompetencji. To sprawia, że przestaje być ona wyrazista, zgodnie z mentalnym obrazem 'jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego'. Choć jej wpływ jest coraz większy, to danym ludziom coraz trudniej stwierdzić co właściwie ona zmienia. Schodząc w jednostce analizy o szczebelek niżej: całkiem możliwe, że to jest jedna z podstaw tak dobrego wyniku Partii Piratów w Szwecji, która posiada bardzo skonkretyzowane cele i skupia się tylko na wąskim wycinku legislacyjnej rzeczywistości.
- brak kontroli. Do przeciętnego obywatela nie docierają żadne sygnały o sposobie podejmowania decyzji ani w jaki sposób on sam może na nie wpłynąć już wrzuciwszy głos do urny. Po prostu dowiaduje się, że jakaś decyzja została podjęta i wsio. Dotychczas najodleglejszą taką instytucją był Sejm, aczkolwiek nawet tam istniały szanse kontroli - poprzez sondaże poparcia, relacje z posiedzeń, wyniki głosowań, media podawały informacje o toczących się sporach, planach, prognozach. W przypadku poziomu europejskiego społeczeństwo po prostu nie jest szeroko informowane o szczegółach, a ponieważ w następnych wyborach nie można wyrazić swego niezadowolenia z rządzących głosując na kogoś innego (bo wybrane do Europarlamentu partie same decydują o koalicjach), jedyną bronią statystycznego obywatela pozostaje - nomen omen - pozostanie w domu.
- zainteresowanie partykularnymi interesami. Wynika to z czystego racjonalizmu - UE lansuje się jako twór poprawiający życie wszystkich, gdy logika podpowiada, że niektórych dualizmów nie da się przeskoczyć bez szkody jednej ze stron.
Co więcej, ten medal ma dwie strony - i druga jest efektem równie negatywnym jak pierwszy. Pomimo deklarowania wspólnego celu wielu polityków wciąż stawia interesy partykularne (państwowe) ponad europejskie. To trochę jak z mentalnością Zoltana Chivaya, jeśli czytaliście Sapkowskiego, a odbierane jest na zasadzie 'wóz który jest ciągnięty we wszystkich kierunkach, nie pojedzie nigdzie'. Że o double standards już nie wspomnę.
- przekładanie się walki wyborczej z własnego poletka na skalę ponadnarodową - sondaże wskazują, że w Polsce ludzie są zmęczeni ciągła walką wyborczą między partiami. A że wybory do Europarlamentu stały się okazją do kolejnej batalii pomiędzy rządzącymi i opozycją... Pozostanie w domu w czasie głosowania miało być obywatelskim wyrażeniem opinii o rodzimej polityce, ale jednocześnie przełożyło się na opinię-pochodną o UE.
- zawiedzione nadzieje - często pomijany fakt, a dość istotny w moim przekonaniu. Wiele osób pokładało w UE pewne nadzieje i - co najważniejsze - owe nadzieje różniły się, często będąc ze sobą sprzeczne na poziomie jednostek. Nawet jeśli UE udało się dopiąć pewnych celów, to ich wcześniejsza reinterpretacja sprawia, że w opinii wielu ludzi Europa idzie w innym kierunku niż to obiecywano.
- sukces ma wielu ojców, porażka żadnego - wszelkie dobre efekty UE są zaraz medialnie konsumowane przez części składowe: rządy państw, ugrupowania polityczne, pojedyncze grupy/jednostki. Natomiast od kłopotów każdy się odżegnuje, co sprawia, że winnym pozostaje ten, któremu ciężko jest się obronić - wobec czego Unia każdym wewnętrznym problemem dostaje 'po całości', wycinkowy kłopot rzutuje na odbiór całokształtu. A jeśli negatywne zagadnienie obejmuje pełnię instytucji, jak na przykład kryzys? Shit hits the fan, jak to mówią za wielką wodą.
- rzekoma lewicowość - nie chciałbym się wdawać w gdybania o naturze UE, ale faktem jest, że wielu postrzega ją przez pryzmat polityki społecznej, której nie da się inaczej ująć jak liberalno-lewicową. To sprawia, że pewne prawicujące organy atakują Unię także za wartości przez nią wyznawane, a nie tylko przez efekty jakie za sobą niesie.
- mała różnica pomiędzy partiami - czy też macie wrażenie, że - przynajmniej w Polsce - każda z 4 wiodących partii jest do siebie bardzo podobna? Żadna nie neguje kapitalizmu z ludzką twarzą, żadna nie proponuje odejścia od systemu państwa opiekuńczego, żadna nie idzie na batalię z religią, żadna nie proponuje jakichkolwiek radykalnych zmian. Różnice skupiają się w pewnych bardzo krótkich, za to bardzo medialnych wycinkach (aborcja, eutanazja, lustracja), gdy w gruncie rzeczy jądro - czyli wyznawane wartości podstawowe - są identyczne.

Last but not least, irytujący dla wielu w Polsce może być wymuszony dualizm postaw. Obecnie tocząca się walka pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami UE nie pozostawia pola neutralnego! Cała medialna przestrzeń wokół została zawłaszczona przez dwie postawy - proeuropejską i eurosceptyczną. Zauważcie, że nawet eurorealizm w dyskusji na szczeblu krajowym jest utożsamiany z eurosceptycyzmem.
Ten wstęp potrzebny mi był do przejścia do najważniejszej kwestii, która w moim przekonaniu jest przyczyną pogarszania się opinii o Wspólnocie. Wszystko rozbija się o to, kto panuje nad dyskursem publicznym. Nie jestem w stanie dość podkreślić tego związku. Tutaj ruszam z teorią Foucault, więc zapnijcie pasy. Dyskurs publiczny to nie gadające głowy w TV. To proces, w którym mają miejsce sprawy najbardziej kluczowe dla tworzenia się opinii społecznej. Składa się on między innymi z:
- konotacji - uzgadniania sensu wyrażenia, jego desygnatu, jego cech, skojarzeń. (Unia - piękna i wzniosła próba przełamania barier międzypaństwowych czy skazana na porażkę reprodukcja ZSRR z ludzką twarzą?)
- wyznaczania linii political correctness (czy wolno porównać UE do zamordystycznego gułagu/rajskiego ogrodu rodem z Biblii?)
- wartościowania ocen, przyporządkowania jednostki do grupy wg wyznawanych poglądów, konformizacji i grupowaniu postaw (jeśli jesteś za Unią to czy możesz być przeciwko ruchowi emancypacyjnemu?)
- instytucjonalizacji sposobów porozumiewania się (czy szefostwie UE wypada decydować o jej przyszłym kształcie odpisując na notki z twittera?)
- próbami monopolizacji środków/kanałów przekazu (czy TVN i GW to masońskie media?)

Wszystko to podaję po to, by uświadomić, że sfera postaw i opinii jest konstruowana społecznie. Ten kto panuje nad dyskursem publicznym, ten ma władzę (tu przechodzimy do Bourdieu, też polecam). Władza ta jest jak najbardziej symboliczna, ale nie mniej (jeśli nie bardziej skuteczna) jeśli chodzi o wpływ na społeczeństwo. Foucault zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestią: dyskurs legitymizuje się za pomocą wiedzy, najczęściej naukowej, czasem także potocznej. To ma oczywisty związek z dzisiejszą tendencją do racjonalizowania swych działań. Opinia musi mieć wystarczającą dla jednostki podbudowę teoretyczną (przykłady, wnioski, własne doświadczenia, stwierdzenia autorytetów, prognozy) by była zinternalizowana.

Na przykładzie Unii Europejskiej: jak już wspomniałem, mamy grupę euro+ oraz euro-. Każda z nich próbuje zdobyć władzę, czyli zapanować nad dyskursem publicznym. Opinie na plus i minus poparte są wiedzą: statystykami gospodarczymi, sondażami, wypowiedziami wyedukowanych/wysoko postawionych osób, badaniami naukowymi. Na pomoc idą media masowe - telewizja, internet, prasa, grupy opinii.

Co się dzieje, jeśli uda się narzucić styl dyskursu jednostce? Zaczyna ona go reprodukować - interpretując odpowiednio docierające do niej informacje czy poszukując na własną rękę te potwierdzające dany pogląd. Opinia wpływa na działania (i vice versa), więc jest duża szansa na dalsze rozprzestrzenienie danego światopoglądu. Mało tego - jednostka najprawdopodobniej będzie czuła satysfakcję z działania zgodnego ze swoimi przekonaniami. Ale oczywiście strona przeciwna nie śpi... Przykład przemocy symbolicznej poprzez narzucenie znaczeń znamy chociażby z historii średniowiecznej Europy, gdzie 2% szlachty potrafiło utrzymać w ryzach pozostałe 98% chłopstwa, tylko wmawiając im, że tak właśnie urządzony jest świat.
To właśnie dla danego stylu dyskursu sytuacja perfekcyjna: jednostki przyjmują dany stan ot tak, nierefleksyjnie. Doskonałym symptomem tego są wypowiedzi niektórych euroentuzjastów na temat wyborów: "Do wyborów trzeba iść, bo tak. Nie wiem co innego mogłabym powiedzieć". Zgadnijcie kto to powiedział? Ano tak, Ewa Kopacz, obecny minister zdrowia. Stąd uwaga: brońcie się przed jakimkolwiek utożsamianiem łatwości narzucania dyskursu a IQ, to zupełnie dwie różne rzeczy. Podobnie jak próba postawienia znaku równości między nim a manipulacją. No, chyba, że uważasz fakt, że na rybę mówimy 'ryba' za manipulację :)

Wracając do meritum - ostatnie 'wahnięcie' w stronę eurosceptycyzmu tłumaczyłbym przede wszystkim właśnie przewagą strony anty w dyskursie publicznym. Czemu zdobyła ona pole? Ponieważ miała wiedzę, którą mogła się podeprzeć - kryzys sam w sobie dał dość danych i opinii negatywnych dla UE, a rozprzestrzenienie się Unii na wiele dziedzin życia stępiło ostrze argumentów euroentuzjastów.

Jak będzie w przyszłości dopiero się okaże. Na pewno jednak nie można powiedzieć, że 'czas pokaże'. Nie, sami sobie to pokażemy, z jednej lub drugiej strony, zależnie od tego jaki styl dyskursu będzie dominował.

Jako bonus: znalazłem fajnego widgeta, można się pobawić.











final note: na pewno nie zmieściłem tu wszystkiego co chciałem, można się spodziewać edita na dniach. Na 100% dojdzie dygresja o biurokracji oraz dlaczego partie ultraprawicowe się nie mogą sprawdzić w takiej instytucji jak parlament UE.

wtorek, 2 czerwca 2009

BezSe[n]sja

Zauważyliście, że wielu ludzi (tfu, studentów) zapieprza przed sesją jak małe samochodziki po to, by potem podczas niej właściwie nic nie robić? Nie rozumiem tego, ale robię tak samo. Trudno, jaki się człowiek głupi urodził taki głupi umrze.

Przeraża mnie natomiast co innego: moje życie od weekendu zaczęło dzielić się na dwunastogodzinne części. Najpierw imprezowałem 24h non-stop, potem spałem 12h, a od 36h niemal bez przerwy jestem naukowcem. Najgorsze jest to, że końca nie widać.

Jak to stwierdził ziomek z pokoju w czasie mego pobytu we Wrocku (pozdro Smoku, wątpię byś to czytał ale kto wie ;): studentowi zawsze brakuje tych 24h by być doskonale przygotowanym do egzaminu. Damn right, ile to razy się nie myślało 'gdybym miał jeszcze jeden dzień to byłbym się obkuł'. Yeah, right. Kiedyś trzeba zrobić eksperyment.

A wspominam o tym dlatego, że już widzę, że właśnie tak będzie. Gdybym miał jeszcze te cholerne 24h, grrr! A tak znowu będzie rzutem na taśmę. I mówię to mimo, że do najbliższego egzaminu mam jeszcze dwa tygodnie. Ja po prostu wiem lepiej.

piątek, 29 maja 2009

Twoja Stara organizuje konferencję i inne baśnie

W ten weekend miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w konferencji socjologicznej, po raz pierwszy po drugiej stronie barykady - jako jeden z organizatorów (powiedzmy). Ciężko mi się zaliczyć do insidera, gdyż całokształt był zaplanowany jeszcze przed moim dołączeniem do Sekcji Medialnej, a i w samych przygotowaniach właściwie nie brałem udziału. Na osłodę przyszło mi zostać specem od kwestii technicznych podczas samego iwentu. Yeah, a jak posadzisz makaka przed fortepianem to ci zagra Szopena. Tyle szczęścia, że w większości przypadków udawało mi się nadrabiać ignorancję mieszaniną szczęścia i improwizacji, chociaż radosna twórczość typu 'który z tych 6 wyglądających identycznie, nieopisanych przycisków włącza rzutnik?' nie jest mi już obca. Koszulki z nadrukiem 'byłem organizatorem konferencji a wszystko co dostałem to ta beznadziejna koszulka' nie dostałem, ale za to mam ładny identyfikator i wspomnienia, bo z tego co słyszałem zdjęcia obecnie są kolejnym 'kłopotem technicznym' ;]

Tak czy inaczej chylę czoła przed profesjonalizmem Ilonki i Mateusza (szefów odpowiednio Sekcji Medialnej oraz Władzy i Polityki, spiritus movens przedsięwzięcia), którzy against the odds doprowadzili całość do szczęśliwego (?) zakończenia. Rozważania, dlaczego frekwencja była tak niska pozostawiam w sferze domysłów, an educated guess jest taki, że tematyka stricte socjologiczna (albo chociażby medialna) jest dla przeciętnego człowieka równie obca jak konstrukcja okrętu podwodnego czy racjonalne myślenie. A studentowi UJ dupy ruszyć się nie chce bo zawsze ma coś ważniejszego do roboty.
By nie było za słodko mógłbym jeszcze ponarzekać na wiele spraw 'zewnętrznych' (jak chociażby fakt że faking Miecugow odwołał swoją obecność na dwa dni przed konferencją), ale skupię się chwilowo na jednym:

biurokracji.

[mental note: jakbym chciał być bardziej consistent w tym kontekście, to biurokrację też musiałbym ocenzurować ;/ ]

Wyobraź sobie niemożliwą do wyobrażenia liczbę papierków do wypełnienia (gotcha!). Teraz pomnóż ją przez dziesięć, a i tak nawet nie zbliżysz się do liczby, która musi zostać oficjalnie przemielona. Nie kłamię, by ruszyć tryby maszyny 'podatki > państwo > uczelnia > wydział > konferencja' trzeba zużyć papier powstały z wycięcia lasu równikowego wielkości Gruzji. A i tak idę o zakład, że wiem tylko o części papierkowej roboty, którą trzeba było załatwić.

Czemu było trzeba aż tyle podań i faktur? Hmm, bo tak jest w przepisach. Ale czemu jest tak w przepisach? Bo ktoś tak ustalił. Wedle jakich wytycznych? Hell if I know. W którym miejscu biurokracja, służąca w zamierzeniach jasności i przeciwdziałaniu nadużyciom, sama stała się niejasnym nadużyciem? Prawdopodobnie w chwili gdy kupowałem kebaba na Jasnej Górze, co miało miejsce gdy jeszcze chodziłem do podstawówki - krótko mówiąc nie mam pojęcia i nie wiem jak to ocenić. Co gorsza, żadna pojedyncza osoba tego nie wie, więc tworzone są komisje, które w biurokratyczny sposób próbują walczyć z biurokracją... Yeah, that seems just like a good plan. IMHO fak dat.

Ok, dość dygresji (aczkolwiek to dobry temat by trochę pogdybać, może w innej notce?). Tym czym naprawdę chciałem się zająć są rozważania, w jaki sposób zachęcić ludzi, by ruszyli tyłki na coś, co nie jest bezpośrednio związane ze sferą ich codziennych zainteresowań.
Ponieważ jest już późno, ograniczę się do najbardziej oczywistych stwierdzeń.

a) cycki! Podobno sex sells, ale wygląda na to, że ostatnimi czasy ludzie już mają tego przesyt, więc metoda się nieco dewaluuje. No cóż, może więc jakieś fetysze? Anyway, w ten weekend religioznawstwo organizuje konferencję 'Seks i Religia' i niech mnie szlag jeśli się nie pojawię. [może powinienem to wstawić jako google sponsored link? łodewa]
b) szok. Co prawda ostatnio jak przeglądałem słownik antonimów to pod słówkiem 'szok' znalazłem 'nuda, spokój, normalność, przewidywalność, socjologia' a w najnowszym cRPG ze studia Bioware jest czar "Goban-Klas", który sprawia, że wszyscy wokół zapadają w sen*, ale może uda się coś wymyślić.

* Ok, tutaj jestem nie fair. Prof. Goban-Klas był zdecydowanie w porządku i to pod każdym względem. Ale i tak brzmiało za dobrze by nie wykorzystać. I nie chcecie wiedzieć jak działa zaklęcie 'Świątkiewicz-Mośny'.

c) nazwiska lub elitarność. Te punkty nieco nie pasują, bo mają ręce i nogi, ale olać to. Prawda jest taka, że albo trzeba robić rzeczy z rozmachem i brać takie nazwiska, które kojarzy przeciętny człowiek słuchający Majki Trojanowskiej i Izabeli Jeżowskiej. Czyli Zybertowicz (the bastard), Staniszkis (aj waj), Heidtman (co? nie oglądacie Rozmów w Toku? ;p ) etc; albo w drugą stronę - robimy zamknięte imprezy dla osób ze środowiska i kisimy się we własnym sosiku, ale za to mamy zagwarantowane dobranie skali do potrzeb. Oba pomysły się raczej wykluczają, ale wydają się sensowne - przynajmniej w teorii. Czy faktycznie? O tym przyjdzie się przekonać podczas kolejnej, daj boże, konferencji. Ahoj przygodo!

wtorek, 19 maja 2009

Juwenalia sruwenalia

Pokażcie mi jak wypoczywa człowiek a powiem wam kim jest.

Juwenalia były i minęły, czterodniowy alkomaraton dobity koncertem Pejna w następnym tygodniu. Jak zwykle zaczęło się iście beznadziejnie - kto to widział, by w juwenaliowy czwartek nie dać godzin dziekańskich (sic!), zrobić dwa kolosy (SIC!) i jeszcze wyznaczyć spotkanie przedobozowe na 17.45 (faking SIC!!). Wieczorem nie pozostało nic tylko iść pić... zwłaszcza, że postanowiłem się wypiąć na tegoroczne juwenaliowe koncerty. Hey i Coma chyba już trzeci raz z rzędu grali, no do chuja pana, nie mogli zaprosić choć Dody albo Majki Jeżowskiej? Zawsze coś nowego.
Z doświadczenia jednak wiem, że równowaga w przyrodzie musi być - więc jeśli zaczyna się źle, to potem się poprawi (zazwyczaj działa to w odwrotną stronę). I rzeczywiście - w piątek wylądowałem wraz z socjo na kocyku na miasteczku AGH i było całkiem kulturalnie, zwłaszcza gdy znalazły się kiełbaski i alkohole przekraczające procentami zdrowy rozsądek :)
Trzeba było się jednak utrzymać w ryzach, gdyż na następny dzień zaplanowany był korowód - nie po to przywiozłem z Jawo przeklęty ponton, by zapić dzień wcześniej i zaspać rankiem.

Na szczęście w sobotę dopisały zarówno pogoda jak i moja forma, więc plan został przeprowadzony perfekcyjnie. Ponton był jak się patrzy, znalazły się chętne niewiasty (do bycia noszonymi, znaczy się) i frajerzy-tragarze. Czasem bywało ciężko, ale dotarliśmy aż na sam rynek przebijając się przez korowód niczym przez morskie fale. Muszę przyznać, że koniec końców wszystko wyszło nawet lepiej niż się spodziewałem, a jeśli chodzi o ilość zabawy do ilości poświęconego czasu/zachodu to w ogóle epic win.
Co nie zmienia faktu, że bohaterem poranka była dla mnie husaria na rowerach - ale nawet nie chcę wiedzieć ile się ci kolesie namęczyli z tymi przebraniami. Poza tym plusy mają u mnie ziomkowie w przebraniach KKK (duchów, duchów ;d) na końcu pochodu.
Kolejne przygody potoczyły się znanym trybem - Stary Port (z Maniekiem i Wojtusiem, pisującymi obok) >>> Miasteczko >>> Gandhiego >>> Miasteczko >>> Chuj wie (ale ważne, że był tam alkohol). Generalnie jak padłem w łóżko to następnego dnia zbudziłem się w godzinach późnopopołudniowych.
Wielki Plan zakładał: niedziela = trzeźwieję. Jasne, a twoja stara czesze Wodeckiego. Wieczorem telefon i nagle znajduję się na Bronowicach, a potem znowu na Miasteczku. I can see a pattern here. Enyłej, dalsze szczegóły wieczoru są poufne, mogę powiedzieć tylko jedno: Kunte ma u mnie duże piwo za to, że potrafi pozytywnie zagaić rozmowę z każdą przypadkowo napotkaną osobą ;]

Tygodnia roboczego nie pamiętam, ale zakładam, że był dość średni.

W sobotę zapakowałem swoje zwłoki w pociąg i hajda do miasta palm i metra. Spotkanie z Gośką bez opóźnień, ale stolica brzydka jak zawsze, w dodatku pogoda niezbyt miętowa. Co i tak było niczym w porównaniu z kłopotami z dotarciem do Progresji - najpierw wycieczka autobusem w ZŁĄ STRONĘ, potem szaleńcze próby zorientowania się w topografii. Naprawdę, aż się dziwię, że nie wyskoczyły na nas gdzieś orki. Ostatecznie skończyło się na *zaledwie* dwuipółgodzinnym spóźnieniu. Normalnie można by to olać, ale przez to nie dane było zobaczyć Gloom of Doom :( Z taką nazwą nie zdziwiłbym się jakby podczas koncertu przywołali na scenie szatana. Homoseksualnego. I ubranego w gacie Borata. A tak przyszło obejść się smakiem.

Nic to. Szybko załadowawszy w siebie dwa wzmocnione browarki byłem gotów do pokazania wszystkim jak się bawi Kraków. Na pierwszy ogień poszła Sirenia - taki sobie gotyk, ale nawet mógł się podobać. Klub natomiast zapełniony w połowie i ludki jakoś nieruchawe - trudno, uznałem, że na Pejnie się rozruszają.
I rzeczywiście, wpada Tagtgren i zaczyna się rozpierdziel - przynajmniej dla mnie i Gosi. Kapitalna setlista (Im Going In, On and On, Nailed to the Ground, SYM, It's Only Them, Just Hate Me - można tak wymieniać), mnóstwo energii ze sceny (widać było, że nie grają na odwal się), fantastyczne nagłośnienie. Trzy kawałki przeszły, a ze mnie już spływało. Tutaj niestety minus - mimo naszego wspólnego zaangażowania nie udało się ani razu zrobić porządnego młyna. Czy naprawdę przychodzi się na koncert by stać i jeno kiwać łbem? Dlaczego koleżanka ubrana na zielono i koleś w białej koszuli napierdzielają najbardziej na - było nie było - koncercie metalowym w sali pełnej brudasów? Beats me. I tak wygrywają ziomki siedzące na krzesełkach na końcu sali i bujający się od pasa w górę ;]
Całokształt był mega, ja skończyłem koncert półżywy. Potem nawet udało się przebić na tyły i pstryknąć parę fot. Oczywiście okazało się, że Peter i banda to naprawdę luźni kolesie :) Zero gwiazdorzenia, za to dodatkowy 'szacun ziomy' ode mnie.



(jezusicku, myślałem, że nie będzie aż tak widać mojego piwnego bandziocha... no nic, to jedyny wymierny skutek juwenaliów ;p ) Tak czy inaczej - Tagtgren z soczkiem pomarańczowym - bezcenne.
Gośka ma jeszcze fotę sam na sam z Piotrusiem, może ją opublikuje jeśli dostaniemy drugą serię zdjęć.

Podsumowując, było intensywnie i z nikim bym się nie wymienił. Portfelik już tak nie ciąży, mięśnie skończyły napierdalać, nawet niemal już się odespałem.
Co prowadzi do niezbyt przyjemnej konkluzji: sesja już za miesiąc.

Kurwa mać.

środa, 29 kwietnia 2009

Spot PiS, reklama Palikota

Nie chciałem by notki na tym blogu pojawiały się z częstotliwością strzałów z karabinu maszynowego, ale co zrobić, gdy jest tyle tematów które aż proszą się o skomentowanie? Dzisiaj na tapetę wezmę nowe spoty PiS-u, które zasługują na ciepłe, żołnierskie słowa pochwały. Zdecydowanie.

Pal licho pierwszy z nich, który był tak zły, że zajął się nim sąd, oskarżając o zaniżanie standardów reklamy politycznej... Zaraz, było niby inaczej? Doesn't matter. Wpisywał się w ostatnio obraną przez PiS strategię 'chorągiewki na wietrze', wygląda na to, że polityka miłości odwzajemnionej skończyła się na dobre.

Bardziej zaszokował mnie drugi spot, ten o Kalipocie. Przecierałem oczy ze zdumienia - jeżeli wewnątrz PiS działa siatka sabotażystów, to właśnie ta reklamówka jest koronnym dowodem jej istnienia. To nie-mo-żli-we by autorzy nie widzieli, to woda na młyn dla tego kolesia. Jak prywatnie mam dość (eufemism warning!) mieszane uczucia (/ew!) dotyczące pana Lipokata, tak nie mogę oddać pokłonu jego umiejętnościom PiaRowym. Każdy inny polityk odstawiający takie numery jakimi on może się poszczycić, już dawno byłby skreślony przez społeczeństwo (casus Kurskiego).

Pokilat jest chyba pierwszym u nas przypadkiem połączenia self-made mana i politycznego celebryty. To typowy na Zachodzie przypadek attention whore, karmiącej się publicznym zainteresowaniem zgodnie z zasadą 'nieważne czy dobrze czy źle, byle po nazwisku'. Jeśli utrzyma ten poziom zagrywek, PiS dalej będzie się dostosowywać do jego kopania po goleniach, nie zrobi żadnej poważniejszej wtopy umiejętnie balansując na granicy powagi, absurdu i groteski - to całkiem możliwe, że historia zapamięta go jaka nowożytnego Stańczyka.

Ale, jak mówię, tylko cienka czerwona linia dzieli go od bycia po prostu błaznem . Reakcja zainteresowanego bardzo odpowiednia... tyle, że całokształt to robota sapera. Ja coś czuję, że wkrótce Kolipat przegnie i popełni jakieś publiczne samobójstwo - a wtedy już nic mu nie pomoże, nawet historia nie osądzi, bo zostanie usunięty w mroki niepamięci. Ale tymczasem niech trwa bal! PiS wykupił miejsca na scenie i cały pierwszy, nomen omen, rząd.

Co ciekawe, ilekroć wpadam na jakiekolwiek komentarze dotyczące tych spotów, to nigdy nie wypowiadają się medioznawcy czy socjologowie, tylko osoby niezwiązane bezpośrednio z tematami reklamowymi czy kreowaniem mass mediów. Interesujące... Czyżby spisek?

Temat oddziaływania mediów na opinie i nastroje społeczeństwa jest głęboki jak rzeka. Samospełniające się proroctwa (czy faktycznie mamy kryzys czy to tylko wymysł dziennikarzy, panie dzieju?), przemilczanie tematów i skupianie się na zastępczych, kreowanie wizji świata... Konstruktywiści byliby zachwyceni. Problemem jest to - przynajmniej w Polsce, ale patrząc na kampanię prezydencką w USA, kolesie zza wody mają ten sam problem - że punkt siedzenia określa punkt widzenia. Dzisiaj każda sprawa ma swój wymiar polityczny (to chyba spuścizna PRL-u, tam też Władza miała mieć na wszystko baczenie), a wśród komentatorów wydarzeń ciężko znaleźć osoby, które nie zajęłyby już stanowiska wobec rządu i opozycji.
Tak naprawdę odnoszę wrażenie, że z politycznego punktu widzenia dzisiejsze społeczeństwo polskie dzieli się na trzy obozy: proPiS, antyPiS (wbrew pozorom to nie są platformersi, duża część społeczeństwa poparłaby dowolną kompromisową partię przeciwko PiSowi) oraz największy z nich, people who don't give a fuck. Niestety, wygląda na to, że dziennikarze i publicyści - chcąc, nie chcąc - rekrutują się tylko z pierwszych dwóch.
Sprawia to, że rzetelna analiza jest w gruncie rzeczy niemożliwa. Dla proPiSowców Palikot to gnida, a reklamówka o nim mówi samą prawdę. AntyPiSowcy widzą w nim lisa Witalisa lub boskiego prostaczka, w każdym razie osobnika krzyczącego 'król jest nagi' i mającego często rację; w dodatku niezwiązanego z PO, gdyż jego wizerunek tak daleko odbiega od tego kreowanego przez Tuska&co., że nie sposób ich ze sobą zestawić.
Jak odbierają go osoby interesujące się polityką w sposób czysto, bo ja wiem, rozrywkowy? Nie chodzi mi o akademików, a o ludzi, którzy najpierw martwią się tym co do garnka włożyć, a do polityki podchodzą na zasadzie 'i tak istnieje tylko jedna partia: Teraz Kurwa My.'
Cóż, pewnie nie dają faka. Idzie zrozumieć.

Ta dygresja potrzebna mi była po to, żeby wskazać, że obóz osób generalnie olewających polityczną nadbudowę powinien się zmniejszać. W końcu docierają do nich tylko przekazy pisane przez osoby posiadające już jakieś mniej lub bardziej silne przekonania. Nawet jeśli założymy sytuację idealną i dziennikarze będą się silić na obiektywność (co czasem robią, z marnym skutkiem - patrz Dziennik), to i tak casus intersubiektywizmu ich dopadnie.
Krótko mówiąc przegrana sprawa? Grozi nam totalna inkluzja polityczna, napędzana machiną mediów?

A jednak nie. Z dwóch prostych przyczyn, o których często zapominają prawicowi publicyści, pisząc o 'lewicowym praniu mózgu' i 'michnikowskich ćwierćinteligentach'.
Pierwsza, wynikająca z samego założenia: twój świat nie jest moim światem, nie musimy rozumować dokładnie po tych samych liniach. O tym często zapominają radykałowie, zarówno z lewej jak i prawej strony, rozciągając swój światopogląd na całokształt społeczeństwa.
Druga kwestia to pewne empirycznie dowiedzione teorie dotyczące możliwości poznawczych każdego człowieka. W badaniu na pytanie 'czy czujesz, że media tobą manipulują' circa 4/5 odpowiedziało NIE. Znowu na pytanie 'czy czujesz, że media manipulują społeczeństwem' jakieś 60-70% odpowiedziało TAK.

Something's seriously screwed up, huh?

Cóż, zwie się to hipotezami efektu, odpowiednio, trzeciej i pierwszej osoby. Pierwsza twierdzi, że ludzie przeceniają wpływ przekazów medialnych na innych, druga - że nie doceniają wpływu na siebie. Idąc ad absurdum można z tego wywieść, że jedynymi osobami zmanipulowanymi przez media są osoby odpowiedzialne za kreowanie mediów ;p

Oczywiście kpię sobie, ale odnoszę jakieś tam wrażenie, że dziś każda sprawa i wydarzenie gospodarcze, moralne, społeczne, religijne; wypadki losowe, biurokracja, imprezy kulturalne i sportowe; naprawdę cokolwiek - ma wymiar polityczny. A dziennikarze, którzy powinni pomagać społeczeństwu w wyrabianiu powszechnie uznanej prawdy, tylko pogarszają sytuację.
Aaa, no tak, bo oni tak naprawdę szukają i opisują Prawdy.
A potem się jedni z drugimi dziwią, że ludziom nie chce się iść do urn. No cóż, skoro polityka jest obecna w naszym życiu 24/7, to chyba nic dziwnego, że ludzie postanawiają sobie wziąć od niej wolne akurat w jeden z nielicznych dni, gdy naprawdę mogą mieć od niej spokój. W dzień głosowania. To zbiorowe, oddolne fakjuol wymierzone w polityków, tyle tylko, że dopinguje ich do jeszcze bardziej wzmożonej pracy.

Najśmieszniejsze jest to, że znowu każda odgórna próba pozbycia się choć odrobiny polityki z życia publicznego będzie w gruncie rzeczy będzie miała efekt odwrotny do zamierzonego, na zasadzie taktyki 'nie myśl o słoniu'.

Jeśli ktoś wymyśli wyjście z tej patowej sytuacji to ma niezłe zadatki... by zostać politykiem.

edit: no i jak tu nie kochać PiS? Ledwie co zdążyłem opisać dwa spoty, oni wypuszczają trzeci. I begin to see a pattern here. I mówię tutaj raczej o stylu i przesłaniu: postraszmy, wytknijmy, skrytykujmy. Co prawda w ostatnim wreszcie zaczyna być coś pozytywnego o PiS, a nie tylko złego o PO, ale mleczko już się rozlało.
Przede wszystkim zastanawiam się ciągle do kogo są skierowane te spoty. Do wyborców PO? Zapewne tak, pytanie tylko czy zniechęcenie (jeśli się w ogóle uda) wyborców do PO zagwarantuje zwycięstwo PiS. Najprawdopodobniej ci przekonani przez spoty partii Kaczyńskiego i nie głosujący jednocześnie na PiS we wcześniejszych wyborach (są tacy?) po prostu nie pójdą do urn.
Może więc kampania skierowana jest do zwolenników PiS? To też możliwe, z tym, że przecież ich nie trzeba już przekonywać - wszyscy, którzy obecnie pozostali przy partii Kaczyńskiego to osoby autentycznie przekonane o słuszności jej linii politycznej bądź/i widzący wilcze oczy Tuska.

Cały obecny problem PiS polega na tym, że swoimi poprzednimi działaniami spowodował dużą polaryzację społeczeństwa. W chwili obecnej tylko garstka osób głosująca na inne opcje w ogóle rozważałoby przejście do obozu PiS. Całkiem więc możliwe, że jedyną opcją jest negatywna kampania, w zamierzeniach zmniejszająca odsetek ludzi głosujących na PO w przyszłych wyborach. Pytanie tylko czy a) to wystarczy PiS do odzyskania władzy i b) czy przypadkiem, na zasadzie 'gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta' najlepiej na tym wyjdzie lewica.
Sądząc po działaniach spin doktorów PiSu odpowiedzi mają się odpowiednio 'tak' i 'nie'. Ja sam wcale nie byłbym do tego przekonany, w gruncie rzeczy wydaje mi się, że obecne medialne natarcie zda się psu na budę (do wyborów jeszcze sporo czasu), a całkiem możliwe że nastąpi nawet efekt bumerangu.
Wcale też nie wykluczałbym kwestii redukcji dysonansu ludzi głosujących wcześniej na PO. To może być duża 'tajna siła' stojąca za PO i trzymająca wyborców w ich obozie.
Dla tych, którzy nie wiedzą o co biega, wyjaśniam: to ludzki mechanizm sprawiający, że dostosowujemy przekonania do działań pierwotnie z nimi niezgodnych (zgadza się, nie odwrotnie!). Przykład - osoba głosująca w poprzednich wyborach na PO tylko po to by odsunąć PiS od władzy będzie dużo bardziej skłonna patrzeć na pozytywne, a nie negatywne aspekty rządów Tuska&co. To prosty mechanizm, człowiek po prostu nie może sobie pozwolić by jego celoworacjonalne działania nie były uzasadnione w wystarczająco mocny sposób.

Żeby nie było za słodko: chwilowo nie ma co wyrokować. Do realnego rozpoczęcia kampanii jeszcze sporo czasu, ale miło widzieć, że już zaczyna się robić ciekawie.

edit2: łożeszkufa, jeśli Piotr Semka (człowiek, który sam robi za desygnat konserwatyzmu oraz zazwyczaj wali w PO i liberalizm jak w bęben) prostuje informacje zawarte w spotach PiS, to znaczy, że ktoś naprawdę odwalił fuszerkę.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Praczetyzacja

Żem se kupił Praczeta. Książkę jego, znaczy się. Nieszczególnie nową, ale za to ze Świata Dysku i po angielsku. Feet of Clay, zwie się. I wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że przed tygodniem pochłonąłem 'Men at Arms', dwa tygodnie temu 'Guards! Guards!', a miesiąc - 'Going Postal'. Teraz poluję na Jingo! i The Fifth Elephant.

I to mówi człowiek, który nie tak dawno (przed kilkoma laty, doh) twierdził, że Praczet go najzwyczajniej w świecie nudzi. No tak, jasne. Znowu wychodzi, że wszystko jest względne, a odbiór dowolnego dzieła jest bardzo zależny od oczekiwań.
Moim problemem było to, że swoją znajomość z Praczetem zacząłem od powieści należących do wczesnego okresu. Jak wie każdy amator pisarstwa tego pana, twórczość dzieli się na dwa okresy. Wczesny - gdy całokształt był przede wszystkim humorystyczno-groteskowy; oraz późny - gdy powieści zaczęły być bardziej doprawione gorzką ironią, pokazujące nasz świat w krzywym zwierciadle.
Przejście między jednym a drugim nie okazało się bezbolesne. Krótko mówiąc odbiłem się niczym piłeczka.

Wygląda na to, że dopiero teraz, gdy mojego zainteresowania objęły tematy okołosocjologiczne, mogę docenić 'późnego' Praczeta. Ten facet ma niesamowitą zdolność wykrojenia pewnych (mniej lub bardziej charakterystycznych) cech społeczeństwa i rozdęcia ich do rozmiarów, dzięki którym czytelnik uświadamia sobie jak głęboko jest wkopany w rzeczywistość społeczną. Biurokracja? Proszę bardzo, Gildia Złodziei w Ankh-Morpork płaci podatki i napadniętym osobom zostawia pokwitowania. Różnice kulturowe? XXXX, kontynent tak suchy, że ludzie piją tam piwo z powodu braku wody, ale poza tym to spoko, koleś. Równouprawnienie? Osobniki z Campaign for the Equal Heights robią doskonałą, no, robotę.

A właśnie, kwestia języka. Nie chcąc niczego ujmować panu Cholewie (tłumaczowi), Praczeta należy czytać po angielsku. To po prostu pasuje do jego prozy. Z dwóch powodów - jego absurdalne opisy i cięte dialogi są czasami po prostu nieprzetłumaczalne. Już nie wspominam o tak prostych tekstach, jak przyśpiewki krasnoludów typu 'I mine in my mine and whats mine is mine' . Tu chodzi o rzeczy typu dialogu sierżanta Colona i posterunkowego Nobbsa, który właśnie się dowiedział, że jest szlachcicem i rozważa możliwość sprzedaży swego tytułu:
- Posh folks would be fallin over themselves for it.
- Sell m' birthright for a spot of massage, right?
- It's a pot of message.
- It's a mess of pottage.
- Hah! Well I tell you, some thing can't be sole. Hah!

Totalna rzeź, przecież to jest nieprzekładalne. Już nawet nie wspominam o wielkim, wyjącym napisie 'Biblical allusion here', który unosi się gdzieś nad tym kawałkiem tekstu. Tłumacząc trzeba albo kombinować i naginać sens albo opuścić dowcip. Hard call.

Drugi powód jest mniej oczywisty: jakkolwiek Pratchett może wytykać absurdy rzeczywistości, wciąż pozostaje nieodrodnym synem angielskiej middle class! Po prostu nie wypada czytać go w innym języku...

No i jest jeszcze trzeci powód, ale dość subiektywny: po angielsku Pratchett ma lepszy feel.

Having said that, mam zamiar ominąć 'Thief of Time'. Zen i odgłos wydawany przez kolor żółty ciągle pozostają poza sferą moich zainteresowań. Mu!

czwartek, 23 kwietnia 2009

April meself

Note to myself: półmetki powinny być co drugi tydzień. Dwa i pół roczku soc przeleciało jak z bicza strzelił, a imprezka okolicznościowa dorównała oczekiwaniom. Za temat wybraliśmy wiejskie wesele i było prawdziwie profesjonalnie: pochód pięknych druhen, ksiądz i jego ministrant, trzy młode pary, onkel vrom ze hamerica, przebojowy wodzirej, człowiek przebrany za człowieka w dredach (inside joke) i mnóstwo doskonałej zabawy. Nie ma co się rozpisywać, kolejna party do której będzie się równać te, które dopiero nadejdą.


Na zdjęciu: a'Sia, kuzyneczka z Ameryki, Doda, wschodząca gwiazda polskiej telewizji, no i last but not least mła: skromny rezydent Wołomina na południową Polskę ;)



Z innych wieści - zapisałem się do Sekcji Medialnej KNSS i dzisiaj nastąpi pierwszy test: półformalne spotkanko z byłymi koordynatorami Sekcji. Jako jeden ze 'świeżaków' jestem jednym z odpowiedzialnych za powodzenie całej akcji. Nie sądzę, by coś mogło pójść źle (oh rly?), ale wiadomo jak to bywa. W każdym razie jeśli notki przestaną się ukazywać, to będzie oznaczało, że Ilonka (obecny koordynator) odgryzła mi głowę.
Well, that could be funny, too.


Profesjonalne i ascetyczne logo zawdzięczam Maniekowi (MNQ - link obok). Skoro już tu przypadkiem zajrzałeś, to możesz wpaść też na jego bloga i poczytać co ma do powiedzenia (ew. pooglądać fajne laski). Ale nie musisz, i tak ma u mnie czteropak, więc mu wystarczy ;)

Okazje związane z datą 23.04 (useless fact): fajnie widzieć, że jakiś kraj zdobył tego dnia niepodległość: Conch Republic Independence Celebration (Key West, Florida) - April 23

sobota, 18 kwietnia 2009

Mitologia Łysiaka czyli jak nie zostałem prawicowcem

Ostatnio, nieco na zasadzie 'trzeba znać wroga' kupiłem sobie nowego Łysiaka. Co książka zawiera nietrudno zgadnąć - dostaje się generalnie ujętej lewicy, jej manipulowaniu mediami, części solidarnościowców i Okrągłemu, kreowaniu autorytetów, kolesiostwie czyli Gazecie i Michnikowi oraz jego bandzie pomagierów i podnóżków. Autor odbrązawia demokrację, pokolenie '68, tępi feminizm, Unię, lewactwo, liberalizm i rozwiązłość, wynosząc na piedestał konserwatywno-prawicowe Prawdy Absolutne.
I wszystko byłoby super, gdyby tylko nie fakt, że w swoich wywodach posługuje się tymi samymi chwytami manipulatorskimi, co osoby i media, które wskazuje palcem. Nie mi rozstrzygać czy to fair i czy cel uświęca środki, ale czasem aż w oczy kole. By zbytnio się nie rozwodzić, jedynie najbardziej jaskrawe przykłady.

Dwa najczęściej stosowane przez Łysiaka triki to supozycje (czyli podawanie opinii za fakty) oraz coś, co chyba najlepiej określić jako dobieranie faktów pod teorię połączone z double standards (pierwszy z brzegu przykład: w tekście gazeta Angora jest określana jako lewicowa [btw. jak można tak określić gazetę drukującą felietony Mikkego?] - czyli w słowniku Łysiaka kłamliwa i manipulatorska - by potem spokojnie podawane były z niej passusy potwierdzające inne tezy; w momencie gdy autor rozważa kreowanie autorytetów wali w lewicowe pseudoautorytety jak w bęben, a o takim Zybertowiczu ani piśnie).

Inne sofizmaty chętnie stosowane w książce to chociażby:
- argumenty ad personam (Łysiak wścieka się gdy jego autorytety są określane chociażby jako 'alkoholicy' czy 'pętacy' natomiast nie ma kłopotów z wyzywaniem innych od 'obłudników', 'terrorystów', 'chamów' czy pastwieniem się nad życiem seksualnym Lisa lub 'paraapoplektycznym pluciu Bartoszewskiego'. Aaa, bo jak ktoś tak mówi to są ataki i pomówienia a jak Łysiak to tylko fakty. Doh.
- argumenty ad populum (do tłumu) - czyli wskazanie na jakiś aspekt sprawy nieistotny dla tematu, ale wywołujący emocje u bezkrytycznych czytelników (tutaj doskonałym przykładem jest pojawienie się - a jakże - lóż masońskich i rad żydowskich, ale o tem potem)
- petitio principii (założenie jako dowód) - piekielnie częste, duża część książki opiera się na argumentach typu 'liberalizm jest zły bo nie można relatywizować moralności' itp.)
- argumenty ad verecundiam (do poważania) - nieprawne powołanie się na autorytet, autor nie raz i nie dwa cytuje Herberta czy Napoleona. Jaki rozsądny człowiek by się nie zgodził z takimi tuzami historii?
- symplifikacja wartości - krótka piłka. Większość tego co prawicowe jest dobre, wszystko co lewicowe złe. Mechanizm bardzo prosty, potem już nawet nie trzeba pisać 'kłamliwa GW', wystarczy samo 'GW'.
- emocjonalizacja - gdy Łysiak pisze o rzeczach mu bliskich, to zawsze one są 'zagrożone', 'niepewne' a wokół jest mnóstwo sił, które próbują je wyplenić. Któż nie stanąłby w obronie takich wartości jak polskość i tożsamość?
- last but not least, ciągłe wykorzystywanie perswazyjnych elementów języka. Pełno tu tego, do wyboru, do koloru: wzmacniające, osłabiające, wyrażające postawy wolicjonalne, słownictwo ekspresywne, kwantyfikatory... take your pick.

Dodać do tego można jeszcze kłamstwo (bo nie wierzę, że ignorancję) w pewnych sprawach, gdy chociażby zasada doboru naturalnego teorii ewolucji zostaje podsumowana przez słówko 'przypadek'. Naughty naughty.

Wszystko to nieco mnie smuci, gdyż Łysiak - w przeciwieństwie do innych popularnych prawicowych publicystów pokroju Ziemkiewicza czy JKM - jest prawdziwym erudytą. Pod tym względem kasuje prawdopodobnie każdego innego zaangażowanego pisarza z Polski, bez względu czy mowa o prawej czy lewej stronie. Dodatkowo wyjątkowo dobrze się go czyta i widać (nawet gdyby tego samochwalczo nie przyznał na początku ;) ), że albo faktycznie nad tekstem intensywnie pracuje... albo kłamie i ma pióro godne najlepszych pisarzy. Ponadto spośród innych prawicowych gryzmoleńców wyróżnia go jedna cecha - pewna doza dystansu do siebie i własnej twórczości. Myślę, że nie miałbym obiekcji, by się z nim napić kolejkę albo i dwie ;]

Oczywiście, dystansu Łysiak nie posiada względem swoich przekonań. Zastanawia mnie, czy w ogóle jest możliwe, by prawicowiec mógł choć na chwilę wziąć w nawias swe poglądy i spojrzeć na nie niejako 'spoza'. Łysiak powiedziałby, naturalnie, że nie, bo wtedy byłby zafajdanym lewakiem, nie prawdziwym bojownikiem o Prawdę. Mnie samemu wydaje się to niemożliwe, przynajmniej w Polsce, gdzie prawica nieodmiennie kojarzy się z katolicyzmem, a przynajmniej z takową moralnością i zestawem postaw.
Tak naprawdę prawicowość w wydaniu Łysiakowskim wydaje mi się godną poklasku - aczkolwiek z góry skazaną na niepowodzenie - pogonią za prostym światem. Gdzie 'dobrzy' są Dobrzy, a 'źli' Źli. Gdzie jest tylko czerń i biel, bez odcieni szarości. Gdzie Niemcy i Rosja to Wrogowie, nie rywale; gdzie lewica to manipulatorzy i nędznicy, nie osoby o innym światopoglądzie; gdzie nowoczesne trendy muszą oznaczać degrengoladę moralną i gdzie Polskę tworzy się na zasadzie odrzucenia wszystkiego co niepolskie.

I tu właśnie tkwi sedno sprawy i jednocześnie przyczyna, dla której nie będzie mi dane nigdy zostać prawicowcem: jako socjolog-wannabe widzę, że jest inaczej. Prawica mówi, że istnieje tylko jedna Prawda. Popularne porzekadła - że są trzy prawdy albo prawda jest jak dupa. Mnie tymczasem wydaje się, że liczba prawd przypadająca na samą jednostkę jest daleko większa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. To jak pizzeria: każdy dobiera sobie swój zestaw 'prawd' spośród wszystkich mu oferowanych.
Tu leży pies pogrzebany, bo czasami prawdy zachodzą na siebie i wzajemnie wykluczają. Niegrzecznie z ich strony, prawda? Ale wystarczy spojrzeć na taki przykład: 'Wałęsa był współpracownikiem SB i jest godny najwyższej pogardy' oraz 'Polska potrzebuje mitu narodowego dotyczącego upadku PRL'. Która z tych prawd jest prawdziwsza? Każdemu przyjdzie rozstrzygnąć samemu. Uznajesz obie? No to sory, w oczach Łysiaka jesteś relatywistą, a więc równie dobrze możesz iść sobie kupić serniczka z rodzynkami. Nic tu po tobie.
Inny mój prywatny kłopot z Jedyną Prawdą polega na nieuznawaniu hasełka 'Prawda nas wyzwoli'. Co prawda tej tezy nie ma u Łysiaka wyłożonej explicite (przynajmniej w tej książce), aczkolwiek jest ona widoczna niczym księżyc w pełni podczas bezchmurnej nocy na szczycie Giewontu i to bez alkoholu. A IMHO - to cholerny oksymoron jest. Jeśli faktycznie istnieje ta jedyna, idealna prawda, to oznaczałoby, że mamy tylko jedną drogę do wyboru, bo wszystkie inne to kłamstwa. Zero wolnej woli, zero własnego myślenia, zero inicjatywy - jest Prawda.
Jedyna Prawda wydaje mi się być niczym łagr. Albo nawet gorzej, tam przynajmniej można było zacząć strajk głodowy.

Jest jeszcze jeden aspekt, który warto poruszyć. Chodzi mianowicie o wielką przepaść jakościową między rozdziałami, gdzie Łysiak dowala pojedynczym osobom, a tymi, gdzie zajmuje się szerokimi kwestiami społecznymi.
Tam, gdzie na obrzucani błotem są 'bohaterowie' lewicy (Wałęsa, Geremek, Bartoszewski, Wajda, Lis, Kapuściński et consortes) autor autentycznie sięga bruku i wpada w autoparodię. Widać, że nie cofnie się przed niczym, by tylko pogrążyć danego delikwenta. Wychodzi to dość żałośnie, zupełnie jakby Łysiak miał do powyższych jakieś osobiste urazy.
Natomiast w chwili, gdy przechodzi do takich spraw jak upadek moralności, wypaczenia demokracji, zanik europejskiego ducha, nagle stwierdzić można, że Łysiak to bystry obserwator rzeczywistości, obdarzony zmysłem badacza na dodatek. Niestety, wszystko to się sypie w chwili, gdy z diagnozy przechodzimy do przyczyn (wszystko wina lewicy i lewactwa) oraz wniosków (wszystko zostanie uzdrowione, gdy wyeliminuje się lewicę i lewactwo). To tak jakby przyjść do doktora z grypą, którą on doskonale zdiagnozuje... po czym za powód zarażenia poda porwanie przez UFO, a jako terapię - amputację nogi. Tak się po prostu nie da - gdy wciskamy każdą sprawę w ten sam garniturek (formę) to nie ma co się dziwić, że na niektórych źle leży, a na innych przyciasny.
Co ciekawe, wbrew swemu koledze po piórze JKM, Łysiak nie ma kłopotów z cytowaniem socjologów. Naturalnie trafiają się tylko sądy ewaluacyjne, no i nietrudno się domyślić podług jakiego klucza ich dobiera (witamy panów Giddensa i Huntingtona). No, ale zawsze to jakiś postęp - może kiedyś i mój ulubiony klaun prawicy JKM przekona się do socjologii i wynajmie jakiegoś zioma, który wytłumaczy mu, dlaczego 'głosuje na niego tylko 200k ludzi choć chciałoby dwa miliony.'
Ciągnąc wątek łysiakowych wywodów n/t społeczne: wreszcie zrozumiałem, dlaczego jest taki popularny! Co prawda nikogo nowego nie przekona, ale jeśli się z nim zgadzasz podczas lektury, to jest naprawdę świetnie! Tak było w chwili, gdy zaczął jeździć po hipisach, wojującym feminiźmie czy dołożył temu pieprzonemu pedofilowi Cohn-Benditowi. 'Ojej, taki inteligentny, oczytany człowiek i ma takie same poglądy jak ja!' Sama radość! Nie ironizuję w tej chwili - naprawdę, gdy czyta się to wszystko JUŻ mając takie same poglądy jak autor to nijak nie idzie popaść w błogi stan samozadowolenia. Bo tu mądrym cytacikiem zaskoczy, a tam ładnie paluszkiem zdrajców wskaże.

Sprawa ostatnia, która przyszła mi do głowy w chwili gdy zobaczyłem, że autor wspomina o żydowsko-masońskich spiskach: czy on sam sobie nie uświadamia, że może być ich częścią? Przecież jeśli to są tacy łebscy ludzie, żeby panować nad światem (IMHO taka banda już po miesiącu by się kłóciła jaki jest dzień tygodnia, a nie jak sterować Boeingiem za pomocą Margaret Thatcher sterowanej przez Nadleśnictwo Podlaskie) to przecież i Łysiakiem mogą manipulować! Aaa, nie mogą, bo on ma własne poglądy, więc nie może dać się zmanipulować, więc ma własne poglądy, koło się zamyka. Szczególnie, że Łysiak autorytetów nie ma, wiadomości czerpie tylko z zaufanych źródeł, więc jakiejkolwiek szansy zarażenia się lewacką socjotechniką - brak.
A przecież już nie od dziś wiadomo, że najważniejsze to jest mieć WYBÓR. Toteż te żydomasońskie loże stworzyły lewicę - która zaprzecza ich istnieniu; oraz prawicę - która formalnie próbuje walczyć z Układem, także światowym. No ale jak tu walczyć, gdy się jest sterowanym? Cudze gadanie przecież nie boli (przeciętny człowiek powie: ach, jesteśmy sterowani przez światowy spisek, mam nadzieję, że rząd coś z tym zrobi, dzieci siadajcie do kolacji), a i popkultura potwierdza tę tezę - nigdy nie słyszeliśmy o jakimkolwiek rozbiciu siatki masonów (co musiałoby pociągnąć za sobą nieuchronny upadek libertyńskich cywilizacji, he he). Tak samo nie ma dowodów na ich istnienie, ale przecież właśnie brak dowodów jest najlepszym dowodem.
DOH.

Żarty żartami, ale jeśli osoba uważana za czołowego reprezentanta myśli prawicowej nie potrafi stworzyć niczego ponad dobry paszkwil, to mam pewne obawy co realnego potencjału całej sceny. Marzy mi się jakaś prawicowa analiza polskiej rzeczywistości, ale taka w amerykańskim stylu - gdzie praktyka zostaje przedłożona nad ideały, a cel nie przesłania większości pola widzenia.
U Łysiaka nie co na to liczyć.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Mr. Samael, welcome to Mediocrity, pop. MILLIONS and rising

Istnieje niewiele zespołów, o których warto pisać. Wygląda na to, że nawet w muzyce panuje rozkład normalny. Niewiele świetnych, niewiele tragicznych i całe morze przeciętności.
Oczywiście to rzecz subiektywna, a gdy schodzimy do podgatunków, liczby bezwzględne się zmniejszają. Toteż w dziedzinie mniej lub bardziej metalowej są tylko dwa zespoły, na które warto zużywać klawiaturę. I jeden z nich w marcu wydał nową płytę.

Fonderwul, ain't it?

No właśnie. Nowa płytka Samaela, pierwotnie planowana jako side project, wyszła pod głównym labelem. Nie zrozumcie mnie źle - Samael ujął mnie doskonałym połączeniem muzyki elektronicznej i ostrzejszych brzmień oraz faktem, że ich późniejsze lyricsy były czymś dużo więcej niż tylko agresywnym, nihilistycznym bądź/i antyreligijnym pierdzeniem.
Z czasem zespół łagodził brzmienie (przedostatnią płytkę już niemal dałoby się na baunsing przynieść), ale gdy inni odsądzali go za to od czci i wiary, dla mnie był to wskaźnik dojrzałości i faktu, że nie boi się iść w rejony, gdzie niewielu było przed nim.

Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak, dotarły do mnie wraz z trzema trackami z nowej płytki. Jeden z nich był naprawdę dobry - szybki i z kopem (niezwykłe u tego zespołu), a jednocześnie nie pozbawiony melodyjności i tego nieuchwytnego 'czegoś', sprawiającego, że kawałki Samaela zyskują tylko w miarę kolejnych przesłuchań.
Dwa pozostałe natomiast... Tam zostały tylko tempo i agresja, cała reszta została właściwie wykarczowana.
'No nic' - pomyślałem - 'Samael często dawał najsłabsze tracki ze swoich płyt jako teasery, więc nie ma się czym przejmować.'

Kurwa błąd.

Płytka wyszła i nakryłem się nogami. Na usta cisnęłyby mi się nieparlamentarne słowa, gdyby nie fakt, że akurat były zajęte... ziewaniem. Zgadza się. Nowy krążek Samaela jest jednowymiarowy, utrzymany w jednostajnym tempie, kawałki są podobne do siebie, mało ambitne, po prostu NUDNE.
Co tam nudne. Wręcz żenujące. Szczerze mówiąc z całej płytki do słuchania nadają się DWA kawałki - te, w których spod generalnego napierdolu da się wyłowić dawny styl. Reszta... reszta nie jest zła. Ani też dobra. To jest najgorsze - jest po prostu przeciętna. W ten sposób grają niepoliczalne hordy metalowych śmieszków.
Przyznaję, gdyby coś takiego nagrał zespół z Polski byłbym dumny z umiejętności naszych rodaków. Ale tutaj mam do czynienia z zespołem, który jako jeden z może dziesięcioma innymi ukształtował moje upodobania muzyczne. To naturalne, że wymagania są większe - i tych wymagań Above nijak nie spełnia.

Nie wiem czy to zaplanowany z rozmysłem skok na kasę (idę o zakład, że poprzednie, w jakiejś mierze awangardowe, płytki nie miały dużego targetu) czy też znudzenie obecnym do tej pory stylem - w każdym razie to nie jest płytka, którą chciałbym zaliczać do dyskografii Samaela. A muszę.
W żadnym razie jednak nie stawiam na nich kreski, mając nadzieję, że to jednorazowy wybryk. Ale faktem pozostaje, że mój stan oczekiwania na kolejny release przeszedł z 'excited' do 'sceptical'.

Tak czy inaczej, od Above należy trzymać się z daleka.


Widzicie? Nawet nowa okładka jest z serii 'stay away, I bite'.

piątek, 10 kwietnia 2009

przyciulaj mi zestawik i ciacho

Dzisiaj będzie zabawa w składanie faktów i co z tego wynika.

FAKT #1: Czasem jadam w knajpach z fast-foodem.

Nie dlatego, że lubię albo generalnie mam głęboko w rzyci co w siebie pakuję. Doskonale zdaję sobie sprawę, że podawane tam żarcie jest niezdrowe, nienaturalne i robi królewską rzeźnię z mojego przewodu pokarmowego. Trudno. Do Maków czy Kejefsi chodzi się, bo tam jest tanio, szybko i zjadliwie. A także w chwilach, kiedy wszystko jedno, czyli chociażby o tej magicznej godzinie, kiedy się nie wie czy jeszcze mówić 'piękna noc' czy już 'dzień dobry'.
Po prostu wtedy, gdy człowiek ma się ochotę napchać byle czym. Maki są praktyczne.

Tutaj mała dygresja na temat zdrowia: choć buły w fast foodach to chemia z odpadkami (albo na odwrót), to przynajmniej człowiek zdaje sobie sprawę, co w siebie pakuje. Junk food ma to do siebie, że je się go tylko wtedy, kiedy uważa się to za, hmm, stosowne. Natomiast wszystkie te produkty z nalepkami 'ekologiczne' czy 'naturalne' - co tak naprawdę o nich wiadomo? Mógłbym tu długo wymieniać 'zdrowe polskie krowy - z BSE - z naturalnych pastwisk - położonych obok oczyszczalni ścieków i autostrady', ale to byłaby czysta demagogia.
Po prostu niewiele o tym wiem, a co gorsza, nie mam motywacji by szukać informacji i porównywać w sklepie każdy produkt. Wspominałem coś o praktyczności? Ile zdrowia zyskam na tym, że stracę mnóstwo nerwów na ciągłe myślenie o tym co ładuję w swój otwór gębowy?
Lepiej założyć, że wszystko co się je jest shitem. Obawiam się, że w dzisiejszym świecie nie ma już od tego ucieczki. I tutaj w sukurs przychodzą nam antyglobaliści, co bardzo ładnie łączy się z kolejnym faktem.

FAKT #2: Sram na globalizację. I antyglobalizację.

Czas na meritum. Jak bardzo zakręconym trzeba być, by uważać, że general population stawia ideologię nad praktycznością? Do Maka idzie się dla żarcia, całą otoczkę dostaje się z dobrodziejstwem inwentarza. Czemu przed Gruzińskim Chaczapuri nie ma protestów? Czyżby kultura gruzińska była mniej groźna niż amerykańska? Z pewnością nie - placek ziemniaczany z ostrym sosem to już nie przelewki, a przed cheeseburgerem zawsze się człowiek zdąży uchylić.
Piję tu oczywiście do protestów, jakie wywołało nie tak dawne otwarcie pierwszego Starbucksa w Polsce. Oczywiście, niewykluczone, że wszystkie te Burger Kingi i inne Starbuckety sprzedają american lifestyle, ale przecież nikt nie każe nikomu iść tam na siłę. Wszelakie protesty (please, Naomi Klein, stop spurting nonsense) są wg mnie kompletnie nietrafione. Spoko, protestują przeciwko pewnemu wycinkowi stylu życia, ale to tak jakby Murzynowi w Ameryce powiedzieć: "nie, nie możesz iść do McDonaldsa bo jesteś czarny." A białemu - bo jest biały. Bo karmiąc się fastfoodem karmisz złych imperialistów. I tak dalej. Ja wiem, że odmienne światopoglądy muszą się zwalczać by zachować spójność, ale czy przypadkiem nie mamy tutaj do czynienia z collateral damage? Tzn. nie mam nic przeciwko by sprzedawano w Maku buły bez mentalnego stempla z flagą amerykańską, ale bądźmy szczerzy: jedzenie na szybko i na wynos jest niezbywalną częścią tej kultury. Jednego nie rozgraniczysz od drugiego.

Także jeśli - [tu wstaw nazwę swojego boga] broń - antyglobaliści wygrają z fast foodami, ich jedynym osiągnięciem będzie fakt, że niektóre weekendowe poranki będę zaczynał ze SKURWYSYŃSKIM kacem, a nie po prostu kacem. Też mi zwycięstwo.

środa, 8 kwietnia 2009

Korwin Środa-Mikke

Po raz kolejny przyszło mi się przekonać, że skrajna prawica = skrajna lewica, tylko trochę głupsza. Na zajęciach z analizy danych jakościowych (don't ask) dostaliśmy jako dane dwa teksty traktujące o równouprawnieniu kobiet we współczesnym społeczeństwie. Wypowiadali się - jak nietrudno zgadnąć - 'biała szowinistyczna świnia czyli normalny człowiek' Janusz Korwin-Mikke i 'kiedy polskie społeczeństwo kobiet stanie się społeczeństwem obywatelek' Magdalena Środa.

Well, to be frank, they're both dumb. Oboje bowiem wychodzą z takiego samego, błędnego założenia: moje poglądy są prawdziwe i właściwe, gdyż... są prawdziwe i właściwe.
Treść ma tu znaczenie drugorzędne. Naturalnie Mikke chrzani w swoim stylu, gdyż porównuje sytuację kobiet z sytuacją dzieci niepełnosprawnych (sic!), gdy Środa 'zaledwie' załamuje ręce nad dzisiejszą sytuacją kobiet i postuluje podpisanie Karty Praw Podstawowych UE [felietony zapewne pochodzą sprzed jakiegoś czasu, więc bez mailbombingu proszę].
Nawet w kodowaniu to wyszło - połowa tekstu Mikkego to farmazony, nie niosące żadnej treści mającej zasadnicze znaczenie dla tematu.
U Środy niby jest lepiej, ale i tak - do tej pory - nie posądzałem tej kobiety (moja ignorancja?) o zapędy totalitarne. A jednak. Wstrząsnęło mną jedno zdanie, mające następujący sens: "Równouprawnienie to nie danie wszystkim takich samych szans na starcie, ale zapewnienie, że efekty pracy będą takie same."

Nawet nie wiem czy autorka rozumie, co sama postuluje. Gdzie te czasy, że feministki walczyły o równouprawnienie i merytoryczność w kwestiach zatrudnienia? Skończyło się, najwyraźniej, bo to... to jest już postmerytoryczność. W dodatku potężnie zalatująca komunizmem.

Abstrahując od mojej prywatnej opinii na temat tej wypowiedzi (chociaż pewna popularna kwestia z "Trzystu" ciśnie się na usta), zastanawiałem się gdzie dalej może pójść Świat wg Środy. Kilka oczywistych wniosków aż się narzuca:
Na początek koniec ze sportem i z wszelkimi konkursami. Należy prawnie wymóc równość, więc to automatycznie dyskwalifikuje jakikolwiek podział na zwycięzców i przegranych.
O gospodarce nie ma nawet co wspominać - koniec z kapitalizmem i wolnym rynkiem, a także ze specjalizacją (nawet w postmerytoryczności trudno porównać pracę lekarza i piekarza, więc każdy będzie sobie sam piekł i sam się leczył, by przypadkiem nie było nierówności).
Koniec z modą, wizerunkiem, po prostu szeroko rozumianą estetyką - nie może być tak by jedni byli ładniejsi/brzydsi (wg dowolnych, przyjętych ad hoc standardów) od innych. Jak już przejdziemy ten etap do każdego się przytnie do standardowego wzrostu, standardowej budowy ciała, standardowej twarzy etc.
Dalej każdy może wymyślać sobie sam, ja już nie mam siły.

To co mówię jest absurdalne? No jasne. Ale, do cholery, wiek temu to co dziś mówi Środa też byłoby uznane za absurdalne i skazałoby mówiącego na doczesne męki w piekle publicznego zapomnienia/wyśmiania. A dziś? Środa jest mniejszym lub większym autorytetem i wypowiada swoje poglądy z kamienną twarzą.

Pocieszam się, że odsetek osób wyznających podobne poglądy zawiera się w błędzie statystycznym, ale pewien niepokój pozostaje.

piątek, 3 kwietnia 2009

stupidity is eternal

Pierwotnie miałem pisać o czymś innym, ale pewne wczorajsze wydarzenia dostały rangę 'this comes first'. W skrócie: na zajęciach z ADJ rozpętała się półgodzinna dyskusja o tym, czy teksty w języku angielskim mogą być wymagane na egzaminie. IMHO w tym wypadku nie, bo w wymaganiach kursu nie było o tym ani słowa. Ale nie o moje zdanie tu chodzi, ani nawet o kwestie formalne.

Całokształt rozbija się o coś innego - duża część dyskusji miała miejsce pomiędzy dwoma osobami: 1. kolesiem, który przyznał, że jego poziom z ang to co najwyżej intermediate i te teksty sprawiają mu autentyczną trudność, i nawet jeśli będzie ślęczał nad nimi ze słownikiem to i tak nie jest w stanie załapać sensu. 2. dziewczyną, która argumentowała, że nie, teksty obcojęzyczne mają zostać w kanonie 'żeby nie zaniżać poziomu', że 'chodzimy tutaj po coś więcej niż tylko by mieć punkty' (oh rly?), że 'ona nie ma najmniejszych problemów z tymi tekstami, bo była w dwujęzycznym liceum i jeśli kolega chce to może mu je wytłumaczyć.' I wszystko byłoby super, gdyby zaraz potem nie przyznała, że tekstu na zajęcia 'akurat nie przeczytała, bo nie miała czasu.'

W tym momencie ja (jak i cała grupa) zaliczyła epicki [facepalm]. Myśli pobiegły tym torem: ty DURNA BABO nie dość, że nie przeczytałaś tekstu, to jeszcze deklarujesz, że komuś go wytłumaczysz, a na dodatek masz tupet, żeby pierdolić o 'nieobniżaniu poziomu'?! No żesz kurwa! Będąc na twoim miejscu zamknąłbym gębę w ciup i słuchał pokornie, jak lepsi ode mnie rozmawiają!

Sprawę zostawiam bez szerszego komentarza, niech każdy rozważy we własnym zakresie. Całkiem możliwe, że się czepiam bez przyczyny... ale nawet jeśli większość tak uważa, to ja i tak chyba wolę byśmy dalej 'zaniżali poziom.'