czwartek, 25 czerwca 2009

Żebraków

Szybka notka, bo jestem pomiędzy jednym egzaminem a drugim i wpadłem do kafejki tylko wydrukować streszczenie prezentacji na angielski (hell yeah). Ale że wiadomo jak to bywa... czy tylko ja mam takie szczęście, że ostatnio jestem napadany przez roje żebraków? Czy to jakieś wiosenne wyrojenie? Było ich tylu w zeszłym roku? Czy Kraków zmienił nazwę na Żebraków? Nie wiem, ale jedno jest pewne - noszenie garniaka jest niczym lep na muchy. Nie ma siły, żeby przejść ulicą i nie zostać poproszonym o złotówkę/fajkę/cokolwiek.

Pal to licho, idzie się przyzwyczaić. Ale przed tygodniem miałem wyjątkowo parszywy dzień: wyjątkowo łotdefakowy egzamin, ja w nieprzepuszczalnej koszuli, słońce praży niemiłosiernie, duszno jak w dżungli, a do tego zwiał mi tramwaj. Więc idę przez miasto jak jaki buc (wakacyjny rozkład jazdy, następny transport za pół godziny), z ciężką teczką w jednej ręce i parasolem w drugiej, łeb mnie boli z przedawkowania porannej kawy i generalnie jest niewesoło. Oczywiście jedyne co w takiej sytuacji mogło się przydarzyć to wysyp żebractwa, niczym zafajdana wisienka na szczycie tortu. Żuleria, grinpisowcy, cygańskie dzieci, do wyboru, do koloru. Byłem tak wściekły, że zacząłem liczyć częstotliwość - w drodze spod Bagateli do Galerii Krakowskiej, w ciągu dwudziestu minut napadli mnie CZTERY (sic!) razy. I to nie tak, że siedzą sobie z boczku i coś tam mruczą, o nie, większość zachodzi ci drogę, śmierdzi na ciebie i uważa się za najszczęśliwsze co mogło ci się akurat przytrafić. Nie, drogie romskie dziecko lat sześć, nie dam ci pieniążka, bo wiem że 99% z niego pójdzie na to, by twój cygański król jeździł sobie maybachem. Zejdź mi z oczu.

Ale autentycznie do szału mnie doprowadza to, że skoro żule mają siłę zapytać gazylion ludzi dziennie o fajkę, to mogliby robić coś przydatnego. Ale nie, lepiej studenta zaczepić i ludzi wnerwiać. Do roboty się oczywiście nie wezmą bo się nie opłaca, nie chce im się, nie potrafią, wszystko im jedno. I na nich idą jakieś pieniądze z budżetu? Po co? Przecież to są złamani i wypluci ludzie, żadna ilość kasy ich nie zmieni. Do cholery, niech nawet lwia część podatków będzie przeznaczona na ich resocjalizację, ale niech to ma jakiś efekt! Niech przywróci ich na łono społeczeństwa. Ale oczywiście tak się nie da, bo kto zatrudni żula, który rzyga i szcza w miejscu publicznym, ukradnie co się da, resztę połamie i ucieknie? A bez pracy się taki nie zmieni. I koło się zamyka. Ten kto wymyśli receptę na ten stan zasługuje na powszechną, dozgonną wdzięczność. Wyrażoną w twardej walucie.

Ponieważ nie mam zielonego pojęcia jak walczyć z przyczynami (co, zlikwidować kapitalizm? Doh, jakby w innych systemach nie było biedy), trzeba walczyć ze skutkami. Jedyna szansa jaką widzę to szeroko zakrojona kampania społeczna, nie skierowana do biedaków-tumiwisizmów oczywiście, ale do reszty społeczeństwa: NIE. DAWAĆ. JAŁMUŻNY. PRZYPADKOWYM OSOBOM. Prawda jest taka, że bez tego pozostanie im dostosować się do pewnych reguł - czy to w schronisku, czy gdziekolwiek. I nie krzyczeć mi, że to zwiększy przestępczość i kradzieże torów kolejowych zwiększą się o 67,24% w skali roku. Po pierwsze to bullshit, po drugie mamy prawo i od stania na jego straży jest policja. Jak wsadzą jednego z drugim za kraty to też przyjdzie im się dostosować do pewnego porządku, wymagającego używania takich dziwnych, tajemniczych narzędzi jak 'sztućce' czy 'mydło'.
Tak czy inaczej będą daleko ode mnie i moje zdrowie psychiczne przestanie być narażone na przeciążenia. Wiem doskonale, że to co mówię słabo się wpisuje w dzisiejszą political correctness i inne so-called wymogi społeczne z liberalizmem włącznie, ale mam to gdzieś. Po prostu weźcie ich ode mnie, przynajmniej kiedy mam sesję i operuję w stanie permanentnej kurwicy. Howgh.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dlaczego UE ma złą prasę?

No dobra, przyznaję, nie do końca chcę mówić o tym co jest w tytule. A że potrzebowałem czegoś chwytliwego... Tak naprawdę zajmę się nie zjawiskiem a procesem, czyli pogarszającą się opinią o UE. Znowu jednak skupię się tylko na Polsce, w końcu nasza prawda jest najnajsza.

Jednocześnie od razu chciałbym się odżegnać od jakiegokolwiek wartościowania o samej Unii. Nie moja broszka. Chcę się skupić tylko i wyłącznie na sferze tworzenia i wyrabiania opinii - zarówno zewnętrznej (media) jak i wewnętrznej (zręby psychologiczne). Spadek popularności Unii przyjmuję jako aksjomat, choć na gruncie teoretycznym jest on do oparcia o wskaźnik frekwencji wyborczej na przestrzeni lat w UE. By było przejrzyście - od punktów.

- przede wszystkim kłopotem jest odległość Unii od nas, zarówno fizyczna jak i psychiczna. Choć mówi się, że świat jest coraz mniejszy, to Bruksela pozostaje od nas bardzo oddalona. Ciągle jest postrzegana jako nakładka (UE) na przeglądarkę (rządy poszczególnych państw). Wybaczcie paralelę, na inną brakło mi inwencji.
- brak odczuwalnego wpływu. Unia nie wpływa bezpośrednio na życie każdego z obywateli. Bruksela jest jak jeszcze jeden szczebelek w drabinie instytucjonalnej, w dodatku najbardziej oddalony od zwykłego człowieka. To sprawia, że jej dyrektywy rozpraszają się na drodze, a jako podmiot działający ujmujemy pośrednika - Państwo, firmę, instytucję etc.
Blisko z tym związany jest rozrost Unii, zawłaszczanie przez nią kolejnych kompetencji. To sprawia, że przestaje być ona wyrazista, zgodnie z mentalnym obrazem 'jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego'. Choć jej wpływ jest coraz większy, to danym ludziom coraz trudniej stwierdzić co właściwie ona zmienia. Schodząc w jednostce analizy o szczebelek niżej: całkiem możliwe, że to jest jedna z podstaw tak dobrego wyniku Partii Piratów w Szwecji, która posiada bardzo skonkretyzowane cele i skupia się tylko na wąskim wycinku legislacyjnej rzeczywistości.
- brak kontroli. Do przeciętnego obywatela nie docierają żadne sygnały o sposobie podejmowania decyzji ani w jaki sposób on sam może na nie wpłynąć już wrzuciwszy głos do urny. Po prostu dowiaduje się, że jakaś decyzja została podjęta i wsio. Dotychczas najodleglejszą taką instytucją był Sejm, aczkolwiek nawet tam istniały szanse kontroli - poprzez sondaże poparcia, relacje z posiedzeń, wyniki głosowań, media podawały informacje o toczących się sporach, planach, prognozach. W przypadku poziomu europejskiego społeczeństwo po prostu nie jest szeroko informowane o szczegółach, a ponieważ w następnych wyborach nie można wyrazić swego niezadowolenia z rządzących głosując na kogoś innego (bo wybrane do Europarlamentu partie same decydują o koalicjach), jedyną bronią statystycznego obywatela pozostaje - nomen omen - pozostanie w domu.
- zainteresowanie partykularnymi interesami. Wynika to z czystego racjonalizmu - UE lansuje się jako twór poprawiający życie wszystkich, gdy logika podpowiada, że niektórych dualizmów nie da się przeskoczyć bez szkody jednej ze stron.
Co więcej, ten medal ma dwie strony - i druga jest efektem równie negatywnym jak pierwszy. Pomimo deklarowania wspólnego celu wielu polityków wciąż stawia interesy partykularne (państwowe) ponad europejskie. To trochę jak z mentalnością Zoltana Chivaya, jeśli czytaliście Sapkowskiego, a odbierane jest na zasadzie 'wóz który jest ciągnięty we wszystkich kierunkach, nie pojedzie nigdzie'. Że o double standards już nie wspomnę.
- przekładanie się walki wyborczej z własnego poletka na skalę ponadnarodową - sondaże wskazują, że w Polsce ludzie są zmęczeni ciągła walką wyborczą między partiami. A że wybory do Europarlamentu stały się okazją do kolejnej batalii pomiędzy rządzącymi i opozycją... Pozostanie w domu w czasie głosowania miało być obywatelskim wyrażeniem opinii o rodzimej polityce, ale jednocześnie przełożyło się na opinię-pochodną o UE.
- zawiedzione nadzieje - często pomijany fakt, a dość istotny w moim przekonaniu. Wiele osób pokładało w UE pewne nadzieje i - co najważniejsze - owe nadzieje różniły się, często będąc ze sobą sprzeczne na poziomie jednostek. Nawet jeśli UE udało się dopiąć pewnych celów, to ich wcześniejsza reinterpretacja sprawia, że w opinii wielu ludzi Europa idzie w innym kierunku niż to obiecywano.
- sukces ma wielu ojców, porażka żadnego - wszelkie dobre efekty UE są zaraz medialnie konsumowane przez części składowe: rządy państw, ugrupowania polityczne, pojedyncze grupy/jednostki. Natomiast od kłopotów każdy się odżegnuje, co sprawia, że winnym pozostaje ten, któremu ciężko jest się obronić - wobec czego Unia każdym wewnętrznym problemem dostaje 'po całości', wycinkowy kłopot rzutuje na odbiór całokształtu. A jeśli negatywne zagadnienie obejmuje pełnię instytucji, jak na przykład kryzys? Shit hits the fan, jak to mówią za wielką wodą.
- rzekoma lewicowość - nie chciałbym się wdawać w gdybania o naturze UE, ale faktem jest, że wielu postrzega ją przez pryzmat polityki społecznej, której nie da się inaczej ująć jak liberalno-lewicową. To sprawia, że pewne prawicujące organy atakują Unię także za wartości przez nią wyznawane, a nie tylko przez efekty jakie za sobą niesie.
- mała różnica pomiędzy partiami - czy też macie wrażenie, że - przynajmniej w Polsce - każda z 4 wiodących partii jest do siebie bardzo podobna? Żadna nie neguje kapitalizmu z ludzką twarzą, żadna nie proponuje odejścia od systemu państwa opiekuńczego, żadna nie idzie na batalię z religią, żadna nie proponuje jakichkolwiek radykalnych zmian. Różnice skupiają się w pewnych bardzo krótkich, za to bardzo medialnych wycinkach (aborcja, eutanazja, lustracja), gdy w gruncie rzeczy jądro - czyli wyznawane wartości podstawowe - są identyczne.

Last but not least, irytujący dla wielu w Polsce może być wymuszony dualizm postaw. Obecnie tocząca się walka pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami UE nie pozostawia pola neutralnego! Cała medialna przestrzeń wokół została zawłaszczona przez dwie postawy - proeuropejską i eurosceptyczną. Zauważcie, że nawet eurorealizm w dyskusji na szczeblu krajowym jest utożsamiany z eurosceptycyzmem.
Ten wstęp potrzebny mi był do przejścia do najważniejszej kwestii, która w moim przekonaniu jest przyczyną pogarszania się opinii o Wspólnocie. Wszystko rozbija się o to, kto panuje nad dyskursem publicznym. Nie jestem w stanie dość podkreślić tego związku. Tutaj ruszam z teorią Foucault, więc zapnijcie pasy. Dyskurs publiczny to nie gadające głowy w TV. To proces, w którym mają miejsce sprawy najbardziej kluczowe dla tworzenia się opinii społecznej. Składa się on między innymi z:
- konotacji - uzgadniania sensu wyrażenia, jego desygnatu, jego cech, skojarzeń. (Unia - piękna i wzniosła próba przełamania barier międzypaństwowych czy skazana na porażkę reprodukcja ZSRR z ludzką twarzą?)
- wyznaczania linii political correctness (czy wolno porównać UE do zamordystycznego gułagu/rajskiego ogrodu rodem z Biblii?)
- wartościowania ocen, przyporządkowania jednostki do grupy wg wyznawanych poglądów, konformizacji i grupowaniu postaw (jeśli jesteś za Unią to czy możesz być przeciwko ruchowi emancypacyjnemu?)
- instytucjonalizacji sposobów porozumiewania się (czy szefostwie UE wypada decydować o jej przyszłym kształcie odpisując na notki z twittera?)
- próbami monopolizacji środków/kanałów przekazu (czy TVN i GW to masońskie media?)

Wszystko to podaję po to, by uświadomić, że sfera postaw i opinii jest konstruowana społecznie. Ten kto panuje nad dyskursem publicznym, ten ma władzę (tu przechodzimy do Bourdieu, też polecam). Władza ta jest jak najbardziej symboliczna, ale nie mniej (jeśli nie bardziej skuteczna) jeśli chodzi o wpływ na społeczeństwo. Foucault zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestią: dyskurs legitymizuje się za pomocą wiedzy, najczęściej naukowej, czasem także potocznej. To ma oczywisty związek z dzisiejszą tendencją do racjonalizowania swych działań. Opinia musi mieć wystarczającą dla jednostki podbudowę teoretyczną (przykłady, wnioski, własne doświadczenia, stwierdzenia autorytetów, prognozy) by była zinternalizowana.

Na przykładzie Unii Europejskiej: jak już wspomniałem, mamy grupę euro+ oraz euro-. Każda z nich próbuje zdobyć władzę, czyli zapanować nad dyskursem publicznym. Opinie na plus i minus poparte są wiedzą: statystykami gospodarczymi, sondażami, wypowiedziami wyedukowanych/wysoko postawionych osób, badaniami naukowymi. Na pomoc idą media masowe - telewizja, internet, prasa, grupy opinii.

Co się dzieje, jeśli uda się narzucić styl dyskursu jednostce? Zaczyna ona go reprodukować - interpretując odpowiednio docierające do niej informacje czy poszukując na własną rękę te potwierdzające dany pogląd. Opinia wpływa na działania (i vice versa), więc jest duża szansa na dalsze rozprzestrzenienie danego światopoglądu. Mało tego - jednostka najprawdopodobniej będzie czuła satysfakcję z działania zgodnego ze swoimi przekonaniami. Ale oczywiście strona przeciwna nie śpi... Przykład przemocy symbolicznej poprzez narzucenie znaczeń znamy chociażby z historii średniowiecznej Europy, gdzie 2% szlachty potrafiło utrzymać w ryzach pozostałe 98% chłopstwa, tylko wmawiając im, że tak właśnie urządzony jest świat.
To właśnie dla danego stylu dyskursu sytuacja perfekcyjna: jednostki przyjmują dany stan ot tak, nierefleksyjnie. Doskonałym symptomem tego są wypowiedzi niektórych euroentuzjastów na temat wyborów: "Do wyborów trzeba iść, bo tak. Nie wiem co innego mogłabym powiedzieć". Zgadnijcie kto to powiedział? Ano tak, Ewa Kopacz, obecny minister zdrowia. Stąd uwaga: brońcie się przed jakimkolwiek utożsamianiem łatwości narzucania dyskursu a IQ, to zupełnie dwie różne rzeczy. Podobnie jak próba postawienia znaku równości między nim a manipulacją. No, chyba, że uważasz fakt, że na rybę mówimy 'ryba' za manipulację :)

Wracając do meritum - ostatnie 'wahnięcie' w stronę eurosceptycyzmu tłumaczyłbym przede wszystkim właśnie przewagą strony anty w dyskursie publicznym. Czemu zdobyła ona pole? Ponieważ miała wiedzę, którą mogła się podeprzeć - kryzys sam w sobie dał dość danych i opinii negatywnych dla UE, a rozprzestrzenienie się Unii na wiele dziedzin życia stępiło ostrze argumentów euroentuzjastów.

Jak będzie w przyszłości dopiero się okaże. Na pewno jednak nie można powiedzieć, że 'czas pokaże'. Nie, sami sobie to pokażemy, z jednej lub drugiej strony, zależnie od tego jaki styl dyskursu będzie dominował.

Jako bonus: znalazłem fajnego widgeta, można się pobawić.











final note: na pewno nie zmieściłem tu wszystkiego co chciałem, można się spodziewać edita na dniach. Na 100% dojdzie dygresja o biurokracji oraz dlaczego partie ultraprawicowe się nie mogą sprawdzić w takiej instytucji jak parlament UE.

wtorek, 2 czerwca 2009

BezSe[n]sja

Zauważyliście, że wielu ludzi (tfu, studentów) zapieprza przed sesją jak małe samochodziki po to, by potem podczas niej właściwie nic nie robić? Nie rozumiem tego, ale robię tak samo. Trudno, jaki się człowiek głupi urodził taki głupi umrze.

Przeraża mnie natomiast co innego: moje życie od weekendu zaczęło dzielić się na dwunastogodzinne części. Najpierw imprezowałem 24h non-stop, potem spałem 12h, a od 36h niemal bez przerwy jestem naukowcem. Najgorsze jest to, że końca nie widać.

Jak to stwierdził ziomek z pokoju w czasie mego pobytu we Wrocku (pozdro Smoku, wątpię byś to czytał ale kto wie ;): studentowi zawsze brakuje tych 24h by być doskonale przygotowanym do egzaminu. Damn right, ile to razy się nie myślało 'gdybym miał jeszcze jeden dzień to byłbym się obkuł'. Yeah, right. Kiedyś trzeba zrobić eksperyment.

A wspominam o tym dlatego, że już widzę, że właśnie tak będzie. Gdybym miał jeszcze te cholerne 24h, grrr! A tak znowu będzie rzutem na taśmę. I mówię to mimo, że do najbliższego egzaminu mam jeszcze dwa tygodnie. Ja po prostu wiem lepiej.