wtorek, 19 maja 2009

Juwenalia sruwenalia

Pokażcie mi jak wypoczywa człowiek a powiem wam kim jest.

Juwenalia były i minęły, czterodniowy alkomaraton dobity koncertem Pejna w następnym tygodniu. Jak zwykle zaczęło się iście beznadziejnie - kto to widział, by w juwenaliowy czwartek nie dać godzin dziekańskich (sic!), zrobić dwa kolosy (SIC!) i jeszcze wyznaczyć spotkanie przedobozowe na 17.45 (faking SIC!!). Wieczorem nie pozostało nic tylko iść pić... zwłaszcza, że postanowiłem się wypiąć na tegoroczne juwenaliowe koncerty. Hey i Coma chyba już trzeci raz z rzędu grali, no do chuja pana, nie mogli zaprosić choć Dody albo Majki Jeżowskiej? Zawsze coś nowego.
Z doświadczenia jednak wiem, że równowaga w przyrodzie musi być - więc jeśli zaczyna się źle, to potem się poprawi (zazwyczaj działa to w odwrotną stronę). I rzeczywiście - w piątek wylądowałem wraz z socjo na kocyku na miasteczku AGH i było całkiem kulturalnie, zwłaszcza gdy znalazły się kiełbaski i alkohole przekraczające procentami zdrowy rozsądek :)
Trzeba było się jednak utrzymać w ryzach, gdyż na następny dzień zaplanowany był korowód - nie po to przywiozłem z Jawo przeklęty ponton, by zapić dzień wcześniej i zaspać rankiem.

Na szczęście w sobotę dopisały zarówno pogoda jak i moja forma, więc plan został przeprowadzony perfekcyjnie. Ponton był jak się patrzy, znalazły się chętne niewiasty (do bycia noszonymi, znaczy się) i frajerzy-tragarze. Czasem bywało ciężko, ale dotarliśmy aż na sam rynek przebijając się przez korowód niczym przez morskie fale. Muszę przyznać, że koniec końców wszystko wyszło nawet lepiej niż się spodziewałem, a jeśli chodzi o ilość zabawy do ilości poświęconego czasu/zachodu to w ogóle epic win.
Co nie zmienia faktu, że bohaterem poranka była dla mnie husaria na rowerach - ale nawet nie chcę wiedzieć ile się ci kolesie namęczyli z tymi przebraniami. Poza tym plusy mają u mnie ziomkowie w przebraniach KKK (duchów, duchów ;d) na końcu pochodu.
Kolejne przygody potoczyły się znanym trybem - Stary Port (z Maniekiem i Wojtusiem, pisującymi obok) >>> Miasteczko >>> Gandhiego >>> Miasteczko >>> Chuj wie (ale ważne, że był tam alkohol). Generalnie jak padłem w łóżko to następnego dnia zbudziłem się w godzinach późnopopołudniowych.
Wielki Plan zakładał: niedziela = trzeźwieję. Jasne, a twoja stara czesze Wodeckiego. Wieczorem telefon i nagle znajduję się na Bronowicach, a potem znowu na Miasteczku. I can see a pattern here. Enyłej, dalsze szczegóły wieczoru są poufne, mogę powiedzieć tylko jedno: Kunte ma u mnie duże piwo za to, że potrafi pozytywnie zagaić rozmowę z każdą przypadkowo napotkaną osobą ;]

Tygodnia roboczego nie pamiętam, ale zakładam, że był dość średni.

W sobotę zapakowałem swoje zwłoki w pociąg i hajda do miasta palm i metra. Spotkanie z Gośką bez opóźnień, ale stolica brzydka jak zawsze, w dodatku pogoda niezbyt miętowa. Co i tak było niczym w porównaniu z kłopotami z dotarciem do Progresji - najpierw wycieczka autobusem w ZŁĄ STRONĘ, potem szaleńcze próby zorientowania się w topografii. Naprawdę, aż się dziwię, że nie wyskoczyły na nas gdzieś orki. Ostatecznie skończyło się na *zaledwie* dwuipółgodzinnym spóźnieniu. Normalnie można by to olać, ale przez to nie dane było zobaczyć Gloom of Doom :( Z taką nazwą nie zdziwiłbym się jakby podczas koncertu przywołali na scenie szatana. Homoseksualnego. I ubranego w gacie Borata. A tak przyszło obejść się smakiem.

Nic to. Szybko załadowawszy w siebie dwa wzmocnione browarki byłem gotów do pokazania wszystkim jak się bawi Kraków. Na pierwszy ogień poszła Sirenia - taki sobie gotyk, ale nawet mógł się podobać. Klub natomiast zapełniony w połowie i ludki jakoś nieruchawe - trudno, uznałem, że na Pejnie się rozruszają.
I rzeczywiście, wpada Tagtgren i zaczyna się rozpierdziel - przynajmniej dla mnie i Gosi. Kapitalna setlista (Im Going In, On and On, Nailed to the Ground, SYM, It's Only Them, Just Hate Me - można tak wymieniać), mnóstwo energii ze sceny (widać było, że nie grają na odwal się), fantastyczne nagłośnienie. Trzy kawałki przeszły, a ze mnie już spływało. Tutaj niestety minus - mimo naszego wspólnego zaangażowania nie udało się ani razu zrobić porządnego młyna. Czy naprawdę przychodzi się na koncert by stać i jeno kiwać łbem? Dlaczego koleżanka ubrana na zielono i koleś w białej koszuli napierdzielają najbardziej na - było nie było - koncercie metalowym w sali pełnej brudasów? Beats me. I tak wygrywają ziomki siedzące na krzesełkach na końcu sali i bujający się od pasa w górę ;]
Całokształt był mega, ja skończyłem koncert półżywy. Potem nawet udało się przebić na tyły i pstryknąć parę fot. Oczywiście okazało się, że Peter i banda to naprawdę luźni kolesie :) Zero gwiazdorzenia, za to dodatkowy 'szacun ziomy' ode mnie.



(jezusicku, myślałem, że nie będzie aż tak widać mojego piwnego bandziocha... no nic, to jedyny wymierny skutek juwenaliów ;p ) Tak czy inaczej - Tagtgren z soczkiem pomarańczowym - bezcenne.
Gośka ma jeszcze fotę sam na sam z Piotrusiem, może ją opublikuje jeśli dostaniemy drugą serię zdjęć.

Podsumowując, było intensywnie i z nikim bym się nie wymienił. Portfelik już tak nie ciąży, mięśnie skończyły napierdalać, nawet niemal już się odespałem.
Co prowadzi do niezbyt przyjemnej konkluzji: sesja już za miesiąc.

Kurwa mać.

3 komentarze:

  1. zapomniałeś wspomnieć o niebywałej stracie, jaką jest parasol :(

    OdpowiedzUsuń
  2. mam gdzieś tego wyrodnego s-syna. pierwszy raz w wielkim świecie i już się urwał, szerokiej drogi ;<

    OdpowiedzUsuń