wtorek, 13 kwietnia 2010

katastrofa katyńska

Statystycznie nieprawdopodobna. Przyznam, że dopiero teraz (trzy dni po fakcie) zaczyna do mnie docierać co się stało. Jednocześnie staram się określić swoje odczucia – i wnioski są dość ponure.
W idealnym świecie, gdzie można rozgraniczyć publiczne od prywatnego, rzekłbym tak: całe pokłady szoku i smutku są wobec mnie zewnętrzne – po prostu jestem pod presją otoczenia. Skłamałbym, twierdząc że nie rusza mnie żałoba narodowa, flagi opuszczone do połowy masztów, patos w mediach i panujące wśród ludzi przygnębienie. Jednak to wszystko jest nieco poza mną. Nasiąkam tymi uczuciami, gdyż są wszędzie wokół.

Prywatnie natomiast mam to gdzieś.
Katastrofa? Samoloty czasem się rozbijają, co zrobić, ludzkie błędy i zawodna technika.
Ranga osób na pokładzie? Zawsze miałem dość duży dystans do oficjalnych tytułów, natomiast do narodu mam stosunek następujący: to fajnie, że moi rodzice uprawiali seks właśnie w tym kraju, ale znowuż mogli gdzie indziej.
Doniosłe wydarzenie społeczne? Szok już minął, teraz przychodzi faza aklimatyzacji w nowej rzeczywistości. Gdzie tu miejsce na żal i smutek?
Sam fakt nagłej śmierci tylu ludzi? To już grząski grunt, ale wychodzę z założenia, że martwym uczucia doczesne nie pomogą.
Rodziny ofiar? Mają ważniejsze rzeczy niż przejmowanie się faktem, że istnieją osoby stojące nieco obok całej tragedii.
Moje własne potrzeby duchowe? Cry me a fuckin’ river, nikt z lecących nie był mi bratem ani swatem, a odległość od rodziny sprawia, że nie sprawię jej przykrości swoją łotewerską postawą.

Krótko mówiąc, życzyłbym sobie by się wszyscy prędko pozbierali. Jedźmy dalej na tym sklepowym wózku bez hamulców zwanym codziennym życiem, bo z radiowęzła spiker już nawołuje show must go on!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz