niedziela, 1 listopada 2009

iCon 2.0

Jesli w wieku dwudziestu kilku lat Twoim ulubionym zespolem pozostaje ten, ktorego sluchales gdy miales pietnascie, to
a) cos jest z Toba nie w porzadku
b) cos jest nie w porzadku z muzyka
Poniewaz obydwie odpowiedzi sa prawidlowe, pozostaje tylko wyciagnac wniosek c) najwyzszy czas przyznac, ze swiat popkultury spierdolil szinkansenem i jedyna szansa by nie wypasc z torow jest trzymanie sie sprawdzonego. Co tez czynie.

Moje dzieje z tworczoscia Paradise Lost sa dosc zawiklane. Od uslyszenia ich singla w MTV (praise the lord-ah), przez autentyczne zauroczenie, po obecna zdystansowana sympatie, cos jak uczucia wzgledem - nieistniejacego - ulubionego wujka, w swoim czasie mistrza kulturystyki, obecnie juz nieco postarzalego, ale wciaz potrafiacego bez wysilku polozyc czlowieka na lape.
Porownanie tym bardziej na miejscu, ze Nick Holmes to rocznik '71. Z jednej strony chcialbym, zeby dal rade jeszcze troche, z drugiej nieco sie tego boje, bo jak zejdzie na pikawe podczas koncertu to jeszcze go mesjaszem metalu obwolaja.

Tradycyjnie PL wydal plyte w tzw. miedzyczasie, wiec o tym fakcie dowiedzialem sie dopiero po premierze. Rownie tradycyjnie, brak wygorowanych oczekiwan okazal sie najwieksza zaleta nowego krazka. Holmes&co. postanowili na starosc nie szokowac i FDUDUU* jest po po prostu Iconem 2009. Nawet riff w Universal Dream jest zywcem zerzniety z Pity the Sadness... and that's ok, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Nie ma co sie rozdrabniac: nie jest to plyta wybitna, nie jest nawet swietna, to po prostu dobra i solidna robota, ktorej chce sie sluchac.

Poza doznaniami sluchowymi, Faith... ma jeszcze jedną zalete: uswiadomila mi, dlaczego poprzednia plytka PL byla, w gruncie rzeczy, slaba pozycja - czemu tak szybko mi sie znudzila. Oraz ze internetowi recenzenci sa generalnie retardami, piszacymi teksty gdy nawet nie przesluchali albumu chocby piec razy. Ale to juz dodatkowy plus.
Meritum jest nastepujace: Paradaje wszystkich nas oszukali - tzn. mnie na pewno, ale w grupie razniej.
Otoz In Requiem wcale nie byla ciezka plyta! Jasne, byla duszna, mroczna i nastrojowa, ale to jeszcze nie implikuje ciezaru.
I trzeba bylo dopiero nastepnego krazka, by zaslona spadla z oczu i wyszly wszystkie braki IR: raz, nadmiar dodatkowych wrazen (chorkow, klawiszy, szmerow-przesterow) i idacy za tym brak glownej linii melodycznej; dwa, najzwyczajniej w swiecie slabe kompozycje. Oczywiscie trafialy sie perelki, ale generalnie IR byla bardzo rowna plyta. Zazwyczaj bylby to komplement, ale nie w tym przypadku - wyglada na to, ze PL maja pewien staly pakiet zajebistosci per plytka, a gdy rozdziela kazdemu utworowi po rowno to wychodzi, hmm, ya know what. Na drugim koncu skali stoi np. Shades of God, gdzie calosc talentu ekipy zostala wladowana w dwa utory, a reszta nadaje sie do zaorania.
Z tego tez powodu z nieklamana radoscia donosze, ze na FDUDUU znajduje sie kilka naprawde slabych kawalkow :)
Overall: cztery tostery na piec mozliwych, ale z grzankami.

what's sad: okladka dostosowala sie do nazwy, zreszta co tu duzo mowic:

Danse Macabre nigdy nie pasowal do tworczosci PL.

what's funny: PL znowu zmienili bebniarza
what's cool: za miesiac zagraja w Studio, jeszcze z supportem Samaela.

* Faith Divides Us - Death Unites Us. Jak to ktos madry powiedzial: jakosc nazwy po brzmieniu akronimu poznacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz