piątek, 10 kwietnia 2009

przyciulaj mi zestawik i ciacho

Dzisiaj będzie zabawa w składanie faktów i co z tego wynika.

FAKT #1: Czasem jadam w knajpach z fast-foodem.

Nie dlatego, że lubię albo generalnie mam głęboko w rzyci co w siebie pakuję. Doskonale zdaję sobie sprawę, że podawane tam żarcie jest niezdrowe, nienaturalne i robi królewską rzeźnię z mojego przewodu pokarmowego. Trudno. Do Maków czy Kejefsi chodzi się, bo tam jest tanio, szybko i zjadliwie. A także w chwilach, kiedy wszystko jedno, czyli chociażby o tej magicznej godzinie, kiedy się nie wie czy jeszcze mówić 'piękna noc' czy już 'dzień dobry'.
Po prostu wtedy, gdy człowiek ma się ochotę napchać byle czym. Maki są praktyczne.

Tutaj mała dygresja na temat zdrowia: choć buły w fast foodach to chemia z odpadkami (albo na odwrót), to przynajmniej człowiek zdaje sobie sprawę, co w siebie pakuje. Junk food ma to do siebie, że je się go tylko wtedy, kiedy uważa się to za, hmm, stosowne. Natomiast wszystkie te produkty z nalepkami 'ekologiczne' czy 'naturalne' - co tak naprawdę o nich wiadomo? Mógłbym tu długo wymieniać 'zdrowe polskie krowy - z BSE - z naturalnych pastwisk - położonych obok oczyszczalni ścieków i autostrady', ale to byłaby czysta demagogia.
Po prostu niewiele o tym wiem, a co gorsza, nie mam motywacji by szukać informacji i porównywać w sklepie każdy produkt. Wspominałem coś o praktyczności? Ile zdrowia zyskam na tym, że stracę mnóstwo nerwów na ciągłe myślenie o tym co ładuję w swój otwór gębowy?
Lepiej założyć, że wszystko co się je jest shitem. Obawiam się, że w dzisiejszym świecie nie ma już od tego ucieczki. I tutaj w sukurs przychodzą nam antyglobaliści, co bardzo ładnie łączy się z kolejnym faktem.

FAKT #2: Sram na globalizację. I antyglobalizację.

Czas na meritum. Jak bardzo zakręconym trzeba być, by uważać, że general population stawia ideologię nad praktycznością? Do Maka idzie się dla żarcia, całą otoczkę dostaje się z dobrodziejstwem inwentarza. Czemu przed Gruzińskim Chaczapuri nie ma protestów? Czyżby kultura gruzińska była mniej groźna niż amerykańska? Z pewnością nie - placek ziemniaczany z ostrym sosem to już nie przelewki, a przed cheeseburgerem zawsze się człowiek zdąży uchylić.
Piję tu oczywiście do protestów, jakie wywołało nie tak dawne otwarcie pierwszego Starbucksa w Polsce. Oczywiście, niewykluczone, że wszystkie te Burger Kingi i inne Starbuckety sprzedają american lifestyle, ale przecież nikt nie każe nikomu iść tam na siłę. Wszelakie protesty (please, Naomi Klein, stop spurting nonsense) są wg mnie kompletnie nietrafione. Spoko, protestują przeciwko pewnemu wycinkowi stylu życia, ale to tak jakby Murzynowi w Ameryce powiedzieć: "nie, nie możesz iść do McDonaldsa bo jesteś czarny." A białemu - bo jest biały. Bo karmiąc się fastfoodem karmisz złych imperialistów. I tak dalej. Ja wiem, że odmienne światopoglądy muszą się zwalczać by zachować spójność, ale czy przypadkiem nie mamy tutaj do czynienia z collateral damage? Tzn. nie mam nic przeciwko by sprzedawano w Maku buły bez mentalnego stempla z flagą amerykańską, ale bądźmy szczerzy: jedzenie na szybko i na wynos jest niezbywalną częścią tej kultury. Jednego nie rozgraniczysz od drugiego.

Także jeśli - [tu wstaw nazwę swojego boga] broń - antyglobaliści wygrają z fast foodami, ich jedynym osiągnięciem będzie fakt, że niektóre weekendowe poranki będę zaczynał ze SKURWYSYŃSKIM kacem, a nie po prostu kacem. Też mi zwycięstwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz